Grałem
od dobrej godziny i powoli zaczynałem się nudzić. Pani Baker przysnęła,
słuchając moich niezbyt udolnych utworów, jednak postanowiłem, że nauczę się
tego przeklętego soundtracku. Nie miałem nawet pojęcia, co mi dała. Miało być
proste i coś proste nie było. Baker zagrała to perfekcyjnie, aż ciarki szły po
plecach. Przy moim wykonaniu ciarki szły po plecach, ale od czegoś innego.
-
Beznadzieja – mruknąłem do siebie, odkładając skrzypce i składając nuty.
-
No, beznadzieja.
Odwróciłem
się i zobaczyłem w wejściu Laufey, opierającą się ramieniem o framugę drzwi.
Świetnie. Jeszcze jej tu brakowało. Cudowny dzień. Tryskał samymi
optymistycznymi ofertami.
-
Długo tam stoisz? – rzuciłem, zamykając futerał i odstawiając go na miejsce.
Spojrzałem jeszcze na profesor, ale miękki fotel zabrał ją w doskonałe miejsce
sielanki. Nawet nie zwróciłaby uwagi, gdybym zatrzasnął drzwi wychodząc.
-
Wystarczająco, maestro – odparła z wyczuwalnym sarkazmem Islandka. Cóż.
Wszystkie nasze konwersacje do tej pory opierały się właśnie na nim. Nie
było ich wiele. Chyba dałoby się policzyć na palcach jednej ręki. Jednak nie
czułem potrzeby zwiększania liczby naszych spotkań. Wziąłem swoją skórę i
skierowałem się w stronę wyjścia. – Mógłbyś chociaż…
-
Cicho! Słyszysz? – przerwałem dziewczynie. Spojrzałem na nią, a potem gdzieś w
kierunku sufitu. Laufey powędrowała za moim wzrokiem, wpatrując się w
sklepienie. Zamarliśmy w bezruchu, nasłuchując.
-
Nie… - odparła ze zmarszczonymi brwiami.
-
No, właśnie – odparłem, rozkładając ręce. - Ignoruję cię – dodałem, mijając ją
i lekko się nad nią pochylając. Chciałem już wyjść, gdy Laufey złapała mnie
mocno za ramię.
-
Nie traktuj mnie jak jakąś idiotkę, Waits – syknęła, chociaż równie dobrze mógł
to być wynik jej akcentu. Patrzyła na mnie morderczym wzrokiem, jednak najpierw
zerknąłem na nią, a potem wymownie na jej dłoń na moim przedramieniu. –
Myślisz, że pogapisz się w sufit i wbijesz mnie w ziemię?
-
Co dla ciebie jest sufitem, dla mnie jest podłogą – odparłem, po czym lekko
wyrwałem się z jej uścisku i odszedłem. Już nic nie mówiła. Całe szczęście.
Może chociaż odrobinę miała oleju w głowie, żeby zostawić mnie w spokoju. Co za
kobieta… Chyba wszystkie osobniki płci żeńskiej w Akademii były przeciwko mnie.
-
Oho. Niezła, co? – Briggs wziął się nie wiadomo skąd na schodach. Stał na
trzecim od dołu stopniu z rękoma skrzyżowanymi na piersiach i opierał się
plecami o ścianę, obserwując całe zajście. Ominąłem go bez słowa, rzucając
tylko długie spojrzenie, jednak ten zeskoczył na ziemię, podbiegł i szedł obok
mnie.
-
Daruj sobie – mruknąłem, nie zwalniając.
-
Muszę się z nią umówić – Daniel nawijał dalej, a ja życzyłem sobie byle tylko
się odczepił. Czy aż tak trudno było się domyśleć, że chciałem być sam? Jednak
nie przemówisz takiemu do rozsądku. Jak to nazwała go kiedyś Amy 'lep na baby'.
-
To, to zrób i się ode mnie odczep.
-
Weź na wstrzymanie, Jimmy. No, ale nie powiesz, że jest brzydka.
-
Kuźwa, Briggs! – Zatrzymałem się i spojrzałem na tego półgłówka. – Tak, jest
śliczna! Piękna! I co z tego jak cały czas chodzi niezadowolona i skrzywiona?!
To chciałeś usłyszeć?!
Briggs
tylko uśmiechnął się w odpowiedzi.
-
Wow… - odparł. – Coś jak twoja bratnia dusza, nie?
- Ja dziękuję… -
Machnąłem zrezygnowany na tego pajaca i odszedłem, zostawiając go na korytarzu.
Wyszedłem z Akademii prosto w popołudniowe palące słońce. Świetnie.
Przynajmniej nie było duszno, bo znad oceanu wiał orzeźwiający wiatr. Zacząłem
iść przed siebie. Coś ostatnio sporo czasu spędzałem na szwendanie się po
ogromnym terenie uczelni. Nie potrzebowałem wychodzić na miasto. Nic mnie
specjalnego tam nie czekało. W dodatku była tam stukrotna szansa na spotkanie
kogokolwiek. Tutaj nikt się dalej nie zapuszczał. Mogłem pomyśleć albo po
prostu odetchnąć od babskiego i briggsowego towarzystwa. Już niedługo miały
przyjść Święta. Których oczywiście nie miałem spędzić w domu. Cała rodzina
wybierała się w głąb kraju do wujostwa na kompletne zadupie, gdzie nie miałbym
dojazdu. Jechali tam dwa dni wcześniej, by być na czas, więc odpadało żebym
urwał się z Akademii tylko po to, żeby siedzieć w zimnej chatce z umierającymi
ludźmi. Wiedziałem, że na pewno w Akademii zostanie Demri. Była katoliczką,
więc wszystkie obchody musiała mieć obcykane. Nie żebym był przeciwny jej
wierze, tylko po prostu nie widziałem w niej sensu. Ale co kto lubi. W sumie
zaciekawiła mnie różnorodność wyznań. Katoliczka, baptysta, ateista… Co do
reszty nie miałem pojęcia. Jeszcze brakowało żeby Nora była skrytą żydówką, a
Laufey islamistką. Wtedy miałby przesrane. Uśmiechnąłem się pod nosem, zdając
sobie sprawę, że i tak mam z nimi przerąbane.
Odetchnąłem
głęboko, czując zimny wiatr. Mimo że słońce przygrzewało, powiewy były wręcz
lodowate.
Dlaczego to było
takie trudne? Przed Akademią życie wydawało mi się prostsze. Wszystko działo
się tak jak chciałem, nie zaskakiwało, nie musiałem za dużo się nad nim
zastanawiać. Nie mam pojęcia, dlaczego się to zmieniło. Wiem za to w którym
momencie. Akademia wymusiła na mnie zmianę. I może nie było to specjalnie.
Samoistnie się to zdarzyło. Gdybym jednak wyjechał, poczułbym pustkę. Nie
chodziło o ludzi. A o to miejsce. Idealne do tworzenia. Jedno z tych, których
się nie zapomina. Nie mówiłem o mieście. Raczej o plaży, altanie, spokoju.
Odetchnąłem po raz
kolejny.
Chodząc po plaży,
rozmyślając, zacząłem tworzyć w głowie tekst. Piosenki? Może zwyczajny wiersz
albo po prostu moje myśli fruwały jedna za drugą. Sam nie wiedziałem, kiedy
poczułem ochotę spędzenia z kimś czasu. Z kimkolwiek. Nie. Dobra. Nie z
kimkolwiek. Chciałem zobaczyć rodziców. Porozmawiać z nimi. Chociaż przez
chwilę. Jednak wiedziałem, że to niemożliwe. Tak samo niemożliwe jak
spędzenie z nimi Świąt. Zatrzymałem się i usiadłem na piasku, wpatrując w
ocean.
- Daleko, co nie?
Odwróciłem głowę i
zobaczyłem stojącą niedaleko Demri. Ręce wbiła w kieszenie płaszcza, ramiona
podciągnęła do góry, chroniąc się przed zimnym wiatrem. Nie zrozumiałem
jej wypowiedzi, ale dopiero po chwili zauważyłem na horyzoncie statek.
- Ta... -
odmruknąłem niezbyt milo.
- Już nie będę ci
przeszkadzać. Idę w tamtą stronę. Jest tam kilka naprawdę mrocznych jaskiń -
odparła Draven, wskazując wielkie skały na brzegu i już chciała się odwracać,
gdy rzuciłem przez ramię:
- Nie musisz
odchodzić. Nie zostawiaj mnie.
- Jak chcesz. -
Demri wzruszyła ramionami, po czym klapnęła obok mnie i obserwowała statek.
- Śledzisz
mnie? - spytałem, patrząc na dziewczynę ukradkiem.
- Codziennie
wychodzę tu na spacer - odparła niezbita z tropu. - W sumie jestem tu od dobrej
godziny, ale zobaczyłam ciebie i przyszłam. - Uśmiechnęła się w moją stronę.
Lekko
odwzajemniłem miły gest, po czym siedzieliśmy przez dobre dziesięć minut w ciszy.
Nawet nie spodziewałem się, że Demri tyle wytrzyma. A jednak. Nawet nie
przerwała naszego wgapiania się w wódę. Ja to zrobiłem.
- Demri? Nie
tęsknisz za rodzicami? Wiesz... Mamą, ojcem...
Dopiero po tym jak
to powiedziałem, poczułem się jak totalny idiota. Jednak Draven chyba się tym
nie przejęła.
- Nie - odparła
krotko. - A ty?
- Trochę.
I znów ta dziwna
cisza. Dla innych mogłoby się to wydawać krępujące, ale nie dla nas. Zresztą
byliśmy inni od tych 'innych'. Może za to tak polubiłem czarną. Nie zadawała
zbędnych pytań, chociaż z początku jej dziecinne zachowanie mogłoby mówić
zupełnie co innego.
- Zostaje tu na
Święta - mruknąłem.
- No, wiem. Ty, ja
i bodajże Amy, ale nie jestem tego pewna. Przecież ma daleko do domu. Nora
zapewne poleci. Co to dla niej...
- Lubisz ja? -
walnąłem.
- A ty nie? -
Krótkie, konkretne pytanie. Też bym takie zadał.
- Nie wiem... -
zawahałem się. -Kiedy nic nie mówi, jest znośna - uśmiechnąłem się lekko, a
Demri od razu to podłapała.
- Z czego się
śmiejemy, dziecinki?
Jak na rozkaz
odwróciliśmy głowy i zobaczyliśmy opatulonego wielkim szalikiem Briggsa.
Zupełnie wyparowało moje wcześniejsze zdenerwowanie związane z jego osobą.
Demri poklepała miejsce obok siebie i po chwili siedzieliśmy w trojkę,
wgapiając się w słabo świecące jak na LA słońce. Draven i Daniel przez chwilę
wymieniali jakieś uwagi odnośnie zostania na Święta.
- Bo my zostajemy
- tłumaczyła czarnulka, wskazując na mnie i siebie. - A ty?
- Jadę do domu -
Daniel wzruszył ramionami, ale zrobił to w naprawdę śmieszny sposób.
Zupełnie jakby mu nie zależało, a jednocześnie się cieszył. - Wsiadam w autobus
i jadę. Serio chce się wam tu zostawać? - spytał, patrząc najpierw na nią, a
potem na mnie.
- Nie mamy wyjścia
- odparłem, przeczesując palcami włosy. Demri uśmiechnęła się blado. Tak. Ona
nie miała nawet do kogo wracać.
- Słuchajcie, jak
chcecie, możecie jechać ze mną! - wypalił po chwili zastanowienia Briggs,
podskakując w przypływie olśnienia.
- Nie bądź
głupi... - Machnąłem ręką, ale Demri zaświeciły się oczy.
- No, chodźcie! -
wykrzyknął blondas. Teraz nie odpuści...
- Daj spokój.
Jesteś baptystą..
- A ja katoliczką.
I co z tego? - Draven wzięła Briggsa w obronę. Super. Dwóch przeciwko jednemu.
- Nie powinnaś być
w swoim kościele w tym czasie? - rzuciłem, łapiąc się podanego powodu. Kto wie,
może dziewczyna się nie zdecyduje...
- Nashiville to
nie miasto samych baptystów - zaśmiał się Daniel, jednocześnie niszcząc mój
wątły plan. - Jest tam kościół katolików. Co prawda nieco dalej, ale jeżdżą tam
autobusy, a z buta masz pół godziny.
- No, chodź,
Jessy! Proszę! - piszczala Demri, patrząc na mnie maślanymi oczyma i oplatając
moje ramie jakby miało to coś pomoc. Wyglądało jakby chciała już zaraz teraz
iść na autobus do Nashville. I jakby ta decyzja musiała być podjęta teraz. Nie
za kilka dni.
- A co tu będziesz
robił? - Daniel nie ustępował.
- Zorganizuję
sobie czas. Już ty się nie martw - odmruknąłem. - W dodatku będziemy tylko
problemem...
- Będziemy! Czyli
jednak Jessy chce jechać! - wykrzyknęła Demri, łapiąc mnie za słówka.
Skrzywiłem się. Zawsze ja to robiłem.
- Nie będziecie.
Tyle nas tam jest, że nawet nie zauważą kogoś nowego - zaśmiał się Briggs. -
Chodźcie. Będzie super jedzenie!
- Ja muszę jechać,
ale bez Jessy'ego się nie ruszę! - oznajmiła Demri. Dość poważnie jak na nią.
Oboje spojrzeli na mnie błagalnie.
- I tak się
rozmyślę! - burknąłem, ale zostałem zagłuszony okrzykami radości. Mimowolnie
lekko się uśmiechnąłem. Mimo wszystkich wad dwóch osobników obok mnie, lubiłem
ich i naprawdę bylem zadowolony, że przyszli.
Ej Nora zostaje w Akademii. I jest luteranką jakby co.
OdpowiedzUsuńA to po za tym to nieźle się zapowiada akcja...wszystkie postacie Perry w Nashville. Będzie się działo. No i w ogóle to sobie wcześniej poczytałam trochę ten rozdział i miałam tyle do zachwalenia, ale zapomniałam :p
O Ty gnoju! Potrzebuję Twoich zachwałków! No, ale cóż. Życie. Prawda. Pisałam ten pot długo. I krótko jak zwykle krótko no ale ;D Jestem ciągle pod wrażeniem koncertu, więc Ci wybaczę haha O, no proszę. Luteranka. Kk
Usuń