Layout by Raion

sobota, 9 maja 2015

Jessy Waits

Wyszedłem z pokoju. Nie miałem ochoty przebywać w jednym miejscu z tą napaloną nastolatką. Zdecydowanie przesadziła. Może mnie nękać na korytarzu, zajęciach, gdziekolwiek indziej, ale nie w moim pokoju! Tam miała jedyny zakaz! Wpierdzieliła się z butami bez pukania jak do siebie. Tak. Pewnie. A co tam. Nie wiem, kto ją wychowywał, ale zdecydowanie brakowało tej dziewczynce ogłady. Ciekawe czy też byłaby taka szczęśliwa, gdybym wprosił się bez pukania do niej... Głupi dzieciak! Nie wiem, dlaczego mnie tak poniosło, że niemal kopnąłem drzwi wyjściowe. Ten bałagan w moich myślach mogły uciszyć dwie rzeczy – fisharmonia lub papierosy. Pierwsze zostało w pokoju razem z Ylvisaker, więc druga opcja była bezkonkurencyjna. Gdy szedłem przez korytarz, z naszego pokoju dobiegał Black Pearl Jamu. No, tak. Briggs miał do nich słabość. Czym prędzej zbiegłem po schodach, chcąc jak najszybciej wyjść z tego cholernego budynku. 

Zszedłem na plażę, wiedząc, że Norweżka często przebywa na dachu. Jakby zachciało się jej znowu mi przeszkadzać… Dziewczyny zdecydowanie mnie denerwowały. Najpierw Meredith, teraz Nora… Potrzebowałem oddechu. Jedynym dostępnym w tamtym momencie jego rodzajem było wyjście na ogromną plażę Akademii. Na dworze wciąż padało, ale nie zraziło mnie to. Wręcz przeciwnie. Postawiłem kołnierz skóry i odpaliłem papierosa. Wbiłem ręce w kieszenie i cały wściekły maszerowałem do przodu, co chwilę grzęznąc w mokrym piasku. Po kilku minutach w końcu doszedłem na naszą małą altanę i stanąłem w połowie molo, opierając się ramionami o białe belki. Paliłem przez chwilę, nie zważając na wiatr i deszcz. Potem drugi papieros wylądował w moich ustach. Wbrew przekonaniu wszystkich można palić podczas sztormu. Jest to trudne, ale można.

Głupia, mała zołza! Dlaczego musiała tam przyjść?! Nie mogła choć raz w życiu zostawić mnie w spokoju?! Ile jeszcze muszę jej oddać, żeby się odczepiła? Co ja tu robię? Cholera! Jeszcze czego mi się zachciało! Nauki w tej cholernej Akademii! Myśl, Waits. Myśl. Dlaczego ta smarkata tak wyprowadziła cię z równowagi? Czy o nią chodziło, czy coś innego? Zacisnąłem ręce na barierkach, nie mając pojęcia, co innego zrobić. Naprawdę nie spodziewałem się takich emocji, a teraz toczyłem dosłowną walkę z myślami. Nie chciałem się tym zajmować, ale nawet nie miałem alternatywy. Wszystko się tłukło we mnie od jakiegoś czasu. A teraz wybuchło. Zacisnąłem szczękę, byle tylko nie zrobić czegoś głupiego jak zniszczenie barierek. 

- Jessy?

Podskoczyłem, gdy ktoś dotknął mojego ramienia. Tak się zamyśliłem, że nie dostrzegłem jeszcze kogoś, kto był wcześniej  w altanie. No, tak. Demri. Ta dziewczyna pojawiała się znikąd w najmniej oczekiwanych momentach. Lub własnie tych najbardziej wymagających jej obecności. Wpatrywałem się w nią z szerokimi oczami, a ona we mnie. Ubrana w długi, wielki filcowy płaszcz, wyglądała jak dziecko w ubraniu  dorosłego. Włosy miała upięte wysoko, ale przez deszcz przylepiły się do twarzy. W ręku trzymała jakiś zeszyt, a za uchem miała włożony ołówek. Stała sobie, nie zważając na coraz gwałtowniejszy sztorm. Tylko ona byłaby na tyle szalona, żeby wychodzić w taką pogodę. Przez chwilę oddychałem ciężko, ciągle nie mogąc pozbyć się przerażenia, które spowodowała mała Draven. Jednak w pewnym momencie moje ciało po prostu samoistnie przesunęło się do przodu i przytuliłem czarnulkę. Sam nie wiedziałem, dlaczego, ale instynktownie domyślałem się, że to jedyny sposób na ochłonięcie. I nie myliłem się. Demri przez chwilę stała sztywno, ale zaraz potem poklepała mnie po plechach. Staliśmy tak przez moment, aż w końcu Draven mruknęła:

- Ej, Jessy…

- Przepraszam! – rzuciłem, momentalnie się prostując. Demri uśmiechnięta stała jak gdyby nigdy nic na molo, nie zważając na deszcz i ogólną gównianą pogodę. 

- W porządalu – odparła, machając bezwładnie rękoma. – Co tu robisz, Jessy? – spytała z ciekawością dziecka. Uśmiechnąłem się pod nosem, zupełnie zbity z tropu. – Co? – dodała czarnulka, widząc moją reakcję.

- Zawsze jesteś taka beztroska? 

- Czasem mi smutno. – Wzruszyła ramionami w odpowiedzi, nie zaprzeczając okręcać tułowiem na prawo i lewo, ciągnąc za sobą ramiona. – A ty co tu robisz?

- Chyba chciałem pomyśleć, ale niezbyt wyszło. A ty? – spytałem, wbijając dłonie w kieszenie spodni i chroniąc się minimalnie przed ulewą.

- Wyszłam na spacer – odparła od razu bez zająknięcia Demri.

- Spacer?

- A, no. 

- Jak tam chcesz. Ale może schowamy się, co?

Demri przytaknęła i pobiegliśmy do altany, która wcale do najmniejszych nie należała. W środku stały pod oknami mosiężne ławy, ale pokryte białymi, miękkimi poduszkami. Ściany były pomalowane na biało, jednak na nich były jeszcze staroangielskie freski, przez co wnętrze przypominało świat z powieści Jane Austen. Zresztą wszystko tam odzwierciedlało wiek XVIII, a nie współczesność. Zupełnie jakby dopiero przed chwilą panny Bennet skończyły pić popołudniową herbatkę. To naprawdę robiło wrażenie. Szczególnie, gdy na zewnątrz rozszalała się porządna ulewa. Usiedliśmy z Demri na jedną z eleganckich ławek, nie patrząc na to, że pomoczymy materiał. Dziewczyna jeszcze pstryknęła światło i zamknęła drzwi. Czułem się jak w oddzielnym pokoju. I to całkiem ładnym. Demri czuła się jak u siebie, a ja jedynie wodziłem za nią wzrokiem, starając się jako tako ogrzać. Małe dziecko Seattle nie opuściło tradycji przodków i z uporem maniaka nosiła Martensy. Nigdy nie widziałem jej w innych butach. No, na boso się nie liczyło. Gdy skończyła biegać po altanie, opadła obok mnie, zjeżdżając z siedzenia i opierając brodę o klatkę piersiową, wpatrywała się w milczeniu przed siebie. 

- Chcesz papierosa? – zagadnąłem, wyciągając w jej stronę paczkę. Wcześniej rozejrzałem się po wnętrzu, ale nie było czujki. Na szczęście.

- A, no pewnie! W ogóle słuchaj… - zaczęła, biorąc papierosa, wkładając go sobie do ust i nachylając się nad zapalniczką. 

- Co do tamtego… - zacząłem, ale mi przerwała, zarzucając włosy na jedną stronę. 

- Chciałam tylko się upewnić, że nic nie powiedziałeś Meredith – rzuciła jednym tchem, patrząc na mnie uważnie. Podniosłem brwi do góry. Tak. Wiedziałem, o co chodziło, ale nie byłem zbyt rozmowny. Szczególnie, gdy chodziło o sprawy rodzinne innych, a do tego nie lubiłem Meredith, więc po co miałbym jej to mówić? Wyłożyłem sprawę Demri, a ta przeprosiła i podziękowała za dyskrecję. 

- Naprawdę nie masz ochoty spotkać się z ojcem? – spytałem po dość długiej i niezręcznej (a może właśnie zręcznej) ciszy.

- To dupek – odparła od razu. Niezbyt interesował mnie ten rodzaj muzyki, ale nie sposób było nie znać Aerosmith. Zresztą gdy okazywał się ulubionym zespołem przyjaciela z dzieciństwa. Tak. Steven Tyler, pan, którego nie znałem, nie miałem ochoty poznać i byłem pewny, że nie wpłynie na moje życie, podarował mi coś, czego nie mogłem sobie wymarzyć. Małego przyjaciela. I zapewne nie miał nawet o tym zielonego pojęcia. 

- No, fakt - odparłem, patrząc na swoją towarzyszkę. Nie. Nie przypominała go w żadnym calu. Siedzieliśmy dobrą chwilę w milczeniu, zanim przypomniałem sobie cholernie ważną rzecz.

- Kurwa! – wyrwało mi się. W porównaniu z moimi rówieśnikami naprawdę mało przeklinałem, a teraz po prostu nie widziałem innej opcji w pokazaniu mojego zapominalstwa. Spojrzałem na Demri, która siedziała z szeroko otwartymi oczami, złapałem ją za płaszcz i wyciągnąłem z altany. O nic nie pytała, tylko dała mi się wepchnąć do samochodu i wyjechaliśmy czym prędzej z parkingu prosto w stronę centrum. Znałem klub, do którego zmierzalismy. Byłem tam ze dwa razy, odkąd zacząłem naukę w Akademii, a także przelotnie z Tomem. Właśnie. Zupełnie zapomniałem o nadchodzącym koncercie! Nie było szans, żebym z nim zagrał, ale zobaczyć się na pewno. 

Po piętnastu minutach byliśmy u celu. Zatrzymałem się w wolnym miejscu i wyskoczyłem z samochodu. Pociągnąłem Demri za sobą, a ta starała się dotrzymać mi kroku, drepcząc swoimi małymi stópkami. Wpadłem przez drzwi klubu, słysząc już idealnie znany kawałek. Mój kawałek. Nasz. Napisaliśmy go z Tomem podczas jednej z jego tras. Zabrał mnie ze sobą, zupełnie jakby wiedział, że  w tamtym momencie spełnia wszystkie moje marzenia. 


Wstęp oczywiście nie był wolny, ale złapałem się wytłumaczenia, że na dowodzie mam nazwisko wykonawcy. No, ale i tak musieliśmy kupić bilety. Znaleźliśmy miejsce na prawo trochę z tyłu. Z przodu były poustawiane stoliki, przy których siedzieli wykwintni goście i ich kobiety w długich wieczorowych sukienkach. Staliśmy z Demri przemoknięci w starym za dużym płaszczu i spranej skórze, jednak zupełnie zafascynowani światem Toma. Światem mojego dzieciństwa. Jego rzeczywistością. Postacie Toma były rannymi życiowo rozbitkami, metaforycznymi sierotami pozbawionymi jakiegokolwiek odniesienia w otaczającej rzeczywistości, oglądający świat zza szyb wolno sunących pociągów niczym bohaterowie książek Thomasa Wolfe’a; szaleni włóczędzy zasypiający przy drodze. Pasowaliśmy tam. Mogliśmy uchodzić za chorych fanów Toma w tych ciuchach i oświeceniem na twarzy. 

Cała akcja rozgrywała się pośród odgłosów gitar, basów, saksofonów, organów, trąbek, perkusji, harmonijki, pianina, puzonu, marimby, fisharmonii, akordeonu, skrzypiec i Bóg wie czego jeszcze na tym diabelskim padole łez. Tom w najwyższej formie, w pełnej krasie, pijany dżokej, którego przy życiu trzyma już tylko bourbon. Styl wujka był określany przez amerykańskich krytyków jako idiosynkratyczny - to w istocie idealne określenie - jest egocentryczny, indywidualny, ekscentryczny, niepowtarzalny, ze względu na dźwiękowe połączenia, subiektywne, asocjacyjne teksty, sięgnięcie wreszcie po język ulicy. Do tego doliczyć trzeba było oryginalną, głęboką barwę głosu. Równie dobrze, jeśli ktoś nie potrafił znieść głosu Toma, mógłby zaczytywać się w jego tekstach. Wyłapać można było i chwytliwe dwuwersy, ciekawe spostrzeżenia, ale i szerszą całość, koncepcję, którą chciał przekazać wujek. On po prostu wyśpiewywał prawdziwe historie, a nie dyrdymały o niszczącej kuli, dupach, czy zabawie w piątkowe wieczory. Teatr, który tworzył na scenie Tom to kolejny etap jego sztuki – nie tylko tworzył sztukę przez muzykę, czy teksty, ale również przez sceniczne występy. Jego zachowanie, wygląd, ubiór, confetti, scenografia – wszystko to było dokładnie zaplanowane i bardzo dobrze się sprawdzało. Tom równie doskonałe zaśpiewa w skromnym, zadymionym, zaciemnionym klubie, siedząc na krzesełku i nie tworząc spektaklu. Natomiast niemal każdy jego koncert obfitował w anegdoty i opowieści – równie pokręcone, jak on sam. Idealny człowiek. Wzór do naśladowania. Od zawsze chciałem być taki jak on. 

W jednym z utworów Tom wykorzystał motyw danse macabre - „cmentarna polka” komicznego, satyrycznego obrazu rodziny. Zawsze mi go pokazywał, gdy byłem młodszy. Jak podsumować jego występ? Pod względem muzycznym - również z uwagi na zaproszonych do współpracy gości, kompozycyjnym, a także tekstowym to jedno z najlepszych osiągnięć człowieka „urodzonego na tylnym siedzeniu pędzącej taksówki”. Nie wiem, ile trwał koncert, ale zleciał w pięć minut. Jak zresztą każdy poprzedni występ wujka. Wszystko się skończyło, ludzie zaczęli się rozchodzić, sprzętowi zgarniali instrumenty. Był to idealny moment do spotkania. Zbiegłem po schodach pod scenę i wskoczyłem na nią, szukając wzrokiem kogoś znajomego. 

- Koniec występu. Spadaj, młody - rzucił jakiś capiący wódką ochroniarz, ale spławiłem go. - Ty też, malutka - dodał, łapiąc Demri za ramiona i chcąc wyprowadzić z klubu.

- Ej! Odczep się od niej! - rzuciłem do niego, jednak ktoś mi wtrącił się w połowie zdania:

- Zostaw panią.

Oboje z Demri znieruchomieliśmy i odwróciliśmy się w stronę zachrypniętego, przepitego i tak ukochanego przeze mnie głosu. Czy mówił, czy śpiewał... Niska barwa, wszechobecna chrypa, momentami nadwyrężająca gardło do charakterystycznego fałszu – tak określiłbym jego wokal. Z jednej strony był odstraszający, z drugiej przyciągający. Na dodatek raz decydował się śpiewać, innym razem melorecytował, w jeszcze innym przypadku tylko szeptał albo wydawał z siebie dziwne odgłosy. Głos był dla niego jednym z instrumentów. Tom stał na środku sceny pośród pozostałości confetti, schylony do połowy, trzymał swój melonik w ręku i wpatrywał się z uporem w ochroniarza. 


- Do widzenia - rzucił tylko do niego, po czym podszedł na skraj sceny i wyciągnął rękę do zaskoczonej Draven. Ta przyjęła pomoc i za chwilę stała obok niego. Przez chwilę patrzyłem się na ich dwójkę, jak zamienili kilka zdań, po czym Tom wepchnął Demri na głowę swój melonik. Uśmiechnąłem się pod nosem. W tym momencie wujek odwrócił się w moją stronę. - Masz mój najnowszy hit, Jessy Waits'ie? - spytał bez ogródek, szczerząc się szeroko. Naprawdę kochałem tego człowieka. Mimo, że był już starszy, to wciąż szedł prosto i wzrostem ustępował mi tylko trzema centymetrami. Przytuliłem się do niego, nie zdając sobie do tego momentu sprawy jak mocno za nim tęskniłem. 

- A, no mam tak się składa - odparłem ze śmiechem.

- Gdzie? Pokaż zaraz, synu!

- O tu - odpowiedziałem, pukając palcem w skroń, a Tom wybuchnął zachrypniętym, głośnym śmiechem.

- Może omówimy to przy kolacji? - zasugerował, patrząc wymownie na ładnie ozdobione stoliki pod sceną. - Oczywiście zapraszam również twoją przyjaciółkę. - Tu oddał pokłon w stronę Demri, która w międzyczasie stała i podziwiała scenografię. Robiła to również po kolacji, gdy rozmawiałem z wujkiem, wciąż siedząc przy stoliku, a dziewczyna biegała od jednego sprzętowca do drugiego.

***

- Jaki on jest? - spytała Demri, gdy wracaliśmy do Akademii około czwartej rano. Siedziała bokiem skulona na siedzeniu pasażera. Odetchnąłem, wydmuchując siwy dym przez otwarte okno.

- Na pewno chcesz wiedzieć? Jak zacznę, to nie skończę - ostrzegłem, ale dziewczyny to nie zraziło. Odchrząknąłem więc i zacząłem opowiadać:

- Nie mam wątpliwości, że Tom Waits jest genialny. A przy tym szalony i dziwny. Nieprzystępny i wrogi dla słuchacza, a jednocześnie niezwykle magnetyczny i przyciągający. Człowiek paradoks. Nie wiadomo kto, nie wiadomo gdzie, nie wiadomo kiedy, powiedział, że Tom urodził się w Los Angeles na tylnej kanapie taksówki, nieogolony, a jego pierwszymi słowami było „Dawaj na Times Square!”. Ktoś inny stwierdził, że Waits zna na pamięć powieść „W drodze” Jacka Kerouaca. Mieszka na wsi w Północnej Kalifornii. Dlaczego akurat tam? Bo lubi sikać na dworze. Zafascynowany bitnikami i kulturą przedhipisowską, wujaszek jest prawdziwym poetą, wydobywającym surrealizm ze świata. Jest bacznym obserwatorem rzeczywistości, którą przepuszcza przez krzywe zwierciadło. Dlatego też tak cię polubił, wiesz? - rzuciłem do dziewczyny, ale ta powoli zasypiała, a na moje pytanie tylko delikatnie pokiwała głową. 



<Przypominam, że wszystkie karty zostały zaktualizowane. Radzę zapoznać się z zakładką 'Plan Akademii', a także 'Ogłoszenia', gdzie są umieszczone pliki do pobrania z planami zajęć indywidualnych dla każdego studenta.>

4 komentarze:

  1. Cholera, Perry! To jest zdecydowanie najpiękniejszy rozdział na całym blogu. Zatkało mnie, czytałam to z zapartym tchem, zupełnie jakbym miała do czynienia z zarąbiście dobrą książką. Chłonęłam każdą literkę, każdy przecinek, kropkę...Jezu ty wiesz, że mnie natchnęłaś na napisanie posta?! Perry od dziś oficjalnie cię uwielbiam i więcej takich postów ♥

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kurdę. Dziękuję bardzo. Nie zasłużyłam, ale dziękuję :) Sądzę, że to zasługa Toma, który zdecydowanie jest moim idolem i zawsze nim będzie. Pisz rozdział czym prędzej, jestem bardzo ciekawa, co tam naskrobiesz. Jak zwykle zresztą :D Hah skoro tak się podobają, to proszę bardzo. Postaram się pisać je częściej ;) Dzięki za miły komentarz.

      Usuń
  2. Hellvete Perry! Przez Ciebie znowu wpadam w kompleks tworzenia Nory Ylvisaker. Bo...ja uwielbiam Toma Waitsa i mi smutno, że Nora nie może być bardziej mną i, że Nora nie może znać "W drodze" na pamięć chociaż powinna. Powinna recytować poezję bitników obudzona o trzeciej w nocy. I...cholera. W ogóle wpadam w kompleks, że tak wspaniale nie piszę jak ty.
    No i po za tym...mów mi, że jesteś nie romantyczna jeszcze więcej xD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A co tu było takiego romantycznego? Prócz deszczu i altany? To Jessy, nie ja jest mastersem tego posta, więc proszę się do niego zgłaszać. Już tu nie pierdol za dużo. Piszesz świetnie i koniec!

      Usuń