Wyszedłem z pokoju. Nie miałem ochoty
przebywać w jednym miejscu z tą napaloną nastolatką. Zdecydowanie przesadziła.
Może mnie nękać na korytarzu, zajęciach, gdziekolwiek indziej, ale nie w moim
pokoju! Tam miała jedyny zakaz! Wpierdzieliła się z butami bez pukania jak do
siebie. Tak. Pewnie. A co tam. Nie wiem, kto ją wychowywał, ale zdecydowanie
brakowało tej dziewczynce ogłady. Ciekawe czy też byłaby taka szczęśliwa,
gdybym wprosił się bez pukania do niej... Głupi dzieciak! Nie wiem, dlaczego
mnie tak poniosło, że niemal kopnąłem drzwi wyjściowe. Ten bałagan w moich
myślach mogły uciszyć dwie rzeczy – fisharmonia lub papierosy. Pierwsze zostało
w pokoju razem z Ylvisaker, więc druga opcja była bezkonkurencyjna. Gdy szedłem
przez korytarz, z naszego pokoju dobiegał Black Pearl Jamu. No, tak. Briggs miał
do nich słabość. Czym prędzej zbiegłem po schodach, chcąc jak najszybciej wyjść
z tego cholernego budynku.
Zszedłem na plażę,
wiedząc, że Norweżka często przebywa na dachu. Jakby zachciało się jej znowu mi
przeszkadzać… Dziewczyny zdecydowanie mnie denerwowały. Najpierw Meredith,
teraz Nora… Potrzebowałem oddechu. Jedynym dostępnym w tamtym momencie jego
rodzajem było wyjście na ogromną plażę Akademii. Na dworze wciąż padało, ale
nie zraziło mnie to. Wręcz przeciwnie. Postawiłem kołnierz skóry i odpaliłem
papierosa. Wbiłem ręce w kieszenie i cały wściekły maszerowałem do przodu, co
chwilę grzęznąc w mokrym piasku. Po kilku minutach w końcu doszedłem na naszą
małą altanę i stanąłem w połowie molo, opierając się ramionami o białe belki.
Paliłem przez chwilę, nie zważając na wiatr i deszcz. Potem drugi papieros
wylądował w moich ustach. Wbrew przekonaniu wszystkich można palić podczas
sztormu. Jest to trudne, ale można.
Głupia, mała
zołza! Dlaczego musiała tam przyjść?! Nie mogła choć raz w życiu zostawić mnie
w spokoju?! Ile jeszcze muszę jej oddać, żeby się odczepiła? Co ja tu robię?
Cholera! Jeszcze czego mi się zachciało! Nauki w tej cholernej Akademii! Myśl,
Waits. Myśl. Dlaczego ta smarkata tak wyprowadziła cię z równowagi? Czy o nią
chodziło, czy coś innego? Zacisnąłem ręce na barierkach, nie mając pojęcia, co
innego zrobić. Naprawdę nie spodziewałem się takich emocji, a teraz toczyłem
dosłowną walkę z myślami. Nie chciałem się tym zajmować, ale nawet nie miałem
alternatywy. Wszystko się tłukło we mnie od jakiegoś czasu. A teraz wybuchło.
Zacisnąłem szczękę, byle tylko nie zrobić czegoś głupiego jak zniszczenie
barierek.
- Jessy?
Podskoczyłem, gdy
ktoś dotknął mojego ramienia. Tak się zamyśliłem, że nie dostrzegłem jeszcze
kogoś, kto był wcześniej w altanie. No, tak. Demri. Ta dziewczyna
pojawiała się znikąd w najmniej oczekiwanych momentach. Lub własnie tych
najbardziej wymagających jej obecności. Wpatrywałem się w nią z szerokimi
oczami, a ona we mnie. Ubrana w długi, wielki filcowy płaszcz, wyglądała jak
dziecko w ubraniu dorosłego. Włosy miała upięte wysoko, ale przez deszcz
przylepiły się do twarzy. W ręku trzymała jakiś zeszyt, a za uchem miała
włożony ołówek. Stała sobie, nie zważając na coraz gwałtowniejszy sztorm. Tylko
ona byłaby na tyle szalona, żeby wychodzić w taką pogodę. Przez chwilę
oddychałem ciężko, ciągle nie mogąc pozbyć się przerażenia, które spowodowała
mała Draven. Jednak w pewnym momencie moje ciało po prostu samoistnie
przesunęło się do przodu i przytuliłem czarnulkę. Sam nie wiedziałem, dlaczego,
ale instynktownie domyślałem się, że to jedyny sposób na ochłonięcie. I nie
myliłem się. Demri przez chwilę stała sztywno, ale zaraz potem poklepała mnie
po plechach. Staliśmy tak przez moment, aż w końcu Draven mruknęła:
- Ej, Jessy…
- Przepraszam! –
rzuciłem, momentalnie się prostując. Demri uśmiechnięta stała jak gdyby nigdy
nic na molo, nie zważając na deszcz i ogólną gównianą pogodę.
- W porządalu –
odparła, machając bezwładnie rękoma. – Co tu robisz, Jessy? – spytała z
ciekawością dziecka. Uśmiechnąłem się pod nosem, zupełnie zbity z tropu. – Co?
– dodała czarnulka, widząc moją reakcję.
- Zawsze jesteś
taka beztroska?
- Czasem mi
smutno. – Wzruszyła ramionami w odpowiedzi, nie zaprzeczając okręcać tułowiem
na prawo i lewo, ciągnąc za sobą ramiona. – A ty co tu robisz?
- Chyba chciałem
pomyśleć, ale niezbyt wyszło. A ty? – spytałem, wbijając dłonie w kieszenie
spodni i chroniąc się minimalnie przed ulewą.
- Wyszłam na
spacer – odparła od razu bez zająknięcia Demri.
- Spacer?
- A, no.
- Jak tam chcesz.
Ale może schowamy się, co?
Demri przytaknęła
i pobiegliśmy do altany, która wcale do najmniejszych nie należała. W środku
stały pod oknami mosiężne ławy, ale pokryte białymi, miękkimi poduszkami.
Ściany były pomalowane na biało, jednak na nich były jeszcze staroangielskie
freski, przez co wnętrze przypominało świat z powieści Jane Austen. Zresztą
wszystko tam odzwierciedlało wiek XVIII, a nie współczesność. Zupełnie jakby
dopiero przed chwilą panny Bennet skończyły pić popołudniową herbatkę. To
naprawdę robiło wrażenie. Szczególnie, gdy na zewnątrz rozszalała się porządna
ulewa. Usiedliśmy z Demri na jedną z eleganckich ławek, nie patrząc na to, że
pomoczymy materiał. Dziewczyna jeszcze pstryknęła światło i zamknęła drzwi.
Czułem się jak w oddzielnym pokoju. I to całkiem ładnym. Demri czuła się jak u
siebie, a ja jedynie wodziłem za nią wzrokiem, starając się jako tako ogrzać.
Małe dziecko Seattle nie opuściło tradycji przodków i z uporem maniaka nosiła
Martensy. Nigdy nie widziałem jej w innych butach. No, na boso się nie liczyło.
Gdy skończyła biegać po altanie, opadła obok mnie, zjeżdżając z siedzenia i
opierając brodę o klatkę piersiową, wpatrywała się w milczeniu przed
siebie.
- Chcesz
papierosa? – zagadnąłem, wyciągając w jej stronę paczkę. Wcześniej rozejrzałem
się po wnętrzu, ale nie było czujki. Na szczęście.
- A, no pewnie! W
ogóle słuchaj… - zaczęła, biorąc papierosa, wkładając go sobie do ust i
nachylając się nad zapalniczką.
- Co do tamtego… -
zacząłem, ale mi przerwała, zarzucając włosy na jedną stronę.
- Chciałam tylko
się upewnić, że nic nie powiedziałeś Meredith – rzuciła jednym tchem, patrząc
na mnie uważnie. Podniosłem brwi do góry. Tak. Wiedziałem, o co chodziło, ale
nie byłem zbyt rozmowny. Szczególnie, gdy chodziło o sprawy rodzinne innych, a
do tego nie lubiłem Meredith, więc po co miałbym jej to mówić? Wyłożyłem sprawę
Demri, a ta przeprosiła i podziękowała za dyskrecję.
- Naprawdę nie
masz ochoty spotkać się z ojcem? – spytałem po dość długiej i niezręcznej (a
może właśnie zręcznej) ciszy.
- To dupek –
odparła od razu. Niezbyt interesował mnie ten rodzaj muzyki, ale nie sposób
było nie znać Aerosmith. Zresztą gdy okazywał się ulubionym zespołem
przyjaciela z dzieciństwa. Tak. Steven Tyler, pan, którego nie znałem, nie
miałem ochoty poznać i byłem pewny, że nie wpłynie na moje życie, podarował mi
coś, czego nie mogłem sobie wymarzyć. Małego przyjaciela. I zapewne nie miał
nawet o tym zielonego pojęcia.
- No, fakt -
odparłem, patrząc na swoją towarzyszkę. Nie. Nie przypominała go w żadnym calu.
Siedzieliśmy dobrą chwilę w milczeniu, zanim przypomniałem sobie cholernie
ważną rzecz.
- Kurwa! – wyrwało
mi się. W porównaniu z moimi rówieśnikami naprawdę mało przeklinałem, a teraz
po prostu nie widziałem innej opcji w pokazaniu mojego zapominalstwa.
Spojrzałem na Demri, która siedziała z szeroko otwartymi oczami, złapałem ją za
płaszcz i wyciągnąłem z altany. O nic nie pytała, tylko dała mi się wepchnąć do
samochodu i wyjechaliśmy czym prędzej z parkingu prosto w stronę centrum.
Znałem klub, do którego zmierzalismy. Byłem tam ze dwa razy, odkąd zacząłem
naukę w Akademii, a także przelotnie z Tomem. Właśnie. Zupełnie zapomniałem o
nadchodzącym koncercie! Nie było szans, żebym z nim zagrał, ale zobaczyć się na
pewno.
Po piętnastu
minutach byliśmy u celu. Zatrzymałem się w wolnym miejscu i wyskoczyłem z
samochodu. Pociągnąłem Demri za sobą, a ta starała się dotrzymać mi kroku,
drepcząc swoimi małymi stópkami. Wpadłem przez drzwi klubu, słysząc już
idealnie znany kawałek. Mój kawałek. Nasz. Napisaliśmy go z Tomem podczas
jednej z jego tras. Zabrał mnie ze sobą, zupełnie jakby wiedział, że w
tamtym momencie spełnia wszystkie moje marzenia.
Wstęp oczywiście nie był wolny, ale
złapałem się wytłumaczenia, że na dowodzie mam nazwisko wykonawcy. No, ale i
tak musieliśmy kupić bilety. Znaleźliśmy miejsce na prawo trochę z tyłu. Z
przodu były poustawiane stoliki, przy których siedzieli wykwintni goście i ich
kobiety w długich wieczorowych sukienkach. Staliśmy z Demri przemoknięci w
starym za dużym płaszczu i spranej skórze, jednak zupełnie zafascynowani
światem Toma. Światem mojego dzieciństwa. Jego rzeczywistością. Postacie Toma
były rannymi życiowo rozbitkami, metaforycznymi sierotami pozbawionymi
jakiegokolwiek odniesienia w otaczającej rzeczywistości, oglądający świat zza
szyb wolno sunących pociągów niczym bohaterowie książek Thomasa Wolfe’a;
szaleni włóczędzy zasypiający przy drodze. Pasowaliśmy tam. Mogliśmy uchodzić
za chorych fanów Toma w tych ciuchach i oświeceniem na twarzy.
Cała akcja
rozgrywała się pośród odgłosów gitar, basów, saksofonów, organów, trąbek,
perkusji, harmonijki, pianina, puzonu, marimby, fisharmonii, akordeonu,
skrzypiec i Bóg wie czego jeszcze na tym diabelskim padole łez. Tom w
najwyższej formie, w pełnej krasie, pijany dżokej, którego przy życiu trzyma
już tylko bourbon. Styl wujka był określany przez amerykańskich krytyków jako
idiosynkratyczny - to w istocie idealne określenie - jest egocentryczny,
indywidualny, ekscentryczny, niepowtarzalny, ze względu na dźwiękowe połączenia,
subiektywne, asocjacyjne teksty, sięgnięcie wreszcie po język ulicy. Do tego
doliczyć trzeba było oryginalną, głęboką barwę głosu. Równie dobrze, jeśli ktoś
nie potrafił znieść głosu Toma, mógłby zaczytywać się w jego tekstach. Wyłapać
można było i chwytliwe dwuwersy, ciekawe spostrzeżenia, ale i szerszą całość,
koncepcję, którą chciał przekazać wujek. On po prostu wyśpiewywał prawdziwe
historie, a nie dyrdymały o niszczącej kuli, dupach, czy zabawie w piątkowe
wieczory. Teatr, który tworzył na scenie Tom to kolejny etap jego sztuki – nie
tylko tworzył sztukę przez muzykę, czy teksty, ale również przez sceniczne
występy. Jego zachowanie, wygląd, ubiór, confetti, scenografia – wszystko to
było dokładnie zaplanowane i bardzo dobrze się sprawdzało. Tom równie doskonałe
zaśpiewa w skromnym, zadymionym, zaciemnionym klubie, siedząc na krzesełku i
nie tworząc spektaklu. Natomiast niemal każdy jego koncert obfitował w anegdoty
i opowieści – równie pokręcone, jak on sam. Idealny człowiek. Wzór do
naśladowania. Od zawsze chciałem być taki jak on.
W jednym z utworów
Tom wykorzystał motyw danse macabre - „cmentarna polka” komicznego,
satyrycznego obrazu rodziny. Zawsze mi go pokazywał, gdy byłem młodszy. Jak
podsumować jego występ? Pod względem muzycznym - również z uwagi na
zaproszonych do współpracy gości, kompozycyjnym, a także tekstowym to jedno z
najlepszych osiągnięć człowieka „urodzonego na tylnym siedzeniu pędzącej
taksówki”. Nie wiem, ile trwał koncert, ale zleciał w pięć minut. Jak zresztą
każdy poprzedni występ wujka. Wszystko się skończyło, ludzie zaczęli się
rozchodzić, sprzętowi zgarniali instrumenty. Był to idealny moment do
spotkania. Zbiegłem po schodach pod scenę i wskoczyłem na nią, szukając
wzrokiem kogoś znajomego.
- Koniec występu.
Spadaj, młody - rzucił jakiś capiący wódką ochroniarz, ale spławiłem go. - Ty
też, malutka - dodał, łapiąc Demri za ramiona i chcąc wyprowadzić z klubu.
- Ej! Odczep się
od niej! - rzuciłem do niego, jednak ktoś mi wtrącił się w połowie zdania:
- Zostaw panią.
Oboje z Demri
znieruchomieliśmy i odwróciliśmy się w stronę zachrypniętego, przepitego i tak
ukochanego przeze mnie głosu. Czy mówił, czy śpiewał... Niska barwa,
wszechobecna chrypa, momentami nadwyrężająca gardło do charakterystycznego
fałszu – tak określiłbym jego wokal. Z jednej strony był odstraszający, z
drugiej przyciągający. Na dodatek raz decydował się śpiewać, innym razem
melorecytował, w jeszcze innym przypadku tylko szeptał albo wydawał z siebie
dziwne odgłosy. Głos był dla niego jednym z instrumentów. Tom stał na środku
sceny pośród pozostałości confetti, schylony do połowy, trzymał swój melonik w
ręku i wpatrywał się z uporem w ochroniarza.
- Do widzenia - rzucił tylko do niego, po
czym podszedł na skraj sceny i wyciągnął rękę do zaskoczonej Draven. Ta
przyjęła pomoc i za chwilę stała obok niego. Przez chwilę patrzyłem się na ich
dwójkę, jak zamienili kilka zdań, po czym Tom wepchnął Demri na głowę swój
melonik. Uśmiechnąłem się pod nosem. W tym momencie wujek odwrócił się w moją
stronę. - Masz mój najnowszy hit, Jessy Waits'ie? - spytał bez ogródek,
szczerząc się szeroko. Naprawdę kochałem tego człowieka. Mimo, że był już
starszy, to wciąż szedł prosto i wzrostem ustępował mi tylko trzema
centymetrami. Przytuliłem się do niego, nie zdając sobie do tego momentu sprawy
jak mocno za nim tęskniłem.
- A, no mam tak
się składa - odparłem ze śmiechem.
- Gdzie? Pokaż
zaraz, synu!
- O tu -
odpowiedziałem, pukając palcem w skroń, a Tom wybuchnął zachrypniętym, głośnym
śmiechem.
- Może omówimy to
przy kolacji? - zasugerował, patrząc wymownie na ładnie ozdobione stoliki pod
sceną. - Oczywiście zapraszam również twoją przyjaciółkę. - Tu oddał pokłon w
stronę Demri, która w międzyczasie stała i podziwiała scenografię. Robiła to
również po kolacji, gdy rozmawiałem z wujkiem, wciąż siedząc przy stoliku, a
dziewczyna biegała od jednego sprzętowca do drugiego.
***
- Jaki on jest? - spytała Demri, gdy
wracaliśmy do Akademii około czwartej rano. Siedziała bokiem skulona na
siedzeniu pasażera. Odetchnąłem, wydmuchując siwy dym przez otwarte okno.
- Na pewno chcesz
wiedzieć? Jak zacznę, to nie skończę - ostrzegłem, ale dziewczyny to nie
zraziło. Odchrząknąłem więc i zacząłem opowiadać:
- Nie mam
wątpliwości, że Tom Waits jest genialny. A przy tym szalony i dziwny.
Nieprzystępny i wrogi dla słuchacza, a jednocześnie niezwykle magnetyczny i
przyciągający. Człowiek paradoks. Nie wiadomo kto, nie wiadomo gdzie, nie
wiadomo kiedy, powiedział, że Tom urodził się w Los Angeles na tylnej kanapie
taksówki, nieogolony, a jego pierwszymi słowami było „Dawaj na Times Square!”.
Ktoś inny stwierdził, że Waits zna na pamięć powieść „W drodze” Jacka Kerouaca.
Mieszka na wsi w Północnej Kalifornii. Dlaczego akurat tam? Bo lubi sikać na
dworze. Zafascynowany bitnikami i kulturą przedhipisowską, wujaszek jest
prawdziwym poetą, wydobywającym surrealizm ze świata. Jest bacznym obserwatorem
rzeczywistości, którą przepuszcza przez krzywe zwierciadło. Dlatego też tak cię
polubił, wiesz? - rzuciłem do dziewczyny, ale ta powoli zasypiała, a na moje
pytanie tylko delikatnie pokiwała głową.
<Przypominam, że wszystkie karty zostały zaktualizowane. Radzę zapoznać się z zakładką 'Plan Akademii', a także 'Ogłoszenia', gdzie są umieszczone pliki do pobrania z planami zajęć indywidualnych dla każdego studenta.>
Cholera, Perry! To jest zdecydowanie najpiękniejszy rozdział na całym blogu. Zatkało mnie, czytałam to z zapartym tchem, zupełnie jakbym miała do czynienia z zarąbiście dobrą książką. Chłonęłam każdą literkę, każdy przecinek, kropkę...Jezu ty wiesz, że mnie natchnęłaś na napisanie posta?! Perry od dziś oficjalnie cię uwielbiam i więcej takich postów ♥
OdpowiedzUsuńKurdę. Dziękuję bardzo. Nie zasłużyłam, ale dziękuję :) Sądzę, że to zasługa Toma, który zdecydowanie jest moim idolem i zawsze nim będzie. Pisz rozdział czym prędzej, jestem bardzo ciekawa, co tam naskrobiesz. Jak zwykle zresztą :D Hah skoro tak się podobają, to proszę bardzo. Postaram się pisać je częściej ;) Dzięki za miły komentarz.
UsuńHellvete Perry! Przez Ciebie znowu wpadam w kompleks tworzenia Nory Ylvisaker. Bo...ja uwielbiam Toma Waitsa i mi smutno, że Nora nie może być bardziej mną i, że Nora nie może znać "W drodze" na pamięć chociaż powinna. Powinna recytować poezję bitników obudzona o trzeciej w nocy. I...cholera. W ogóle wpadam w kompleks, że tak wspaniale nie piszę jak ty.
OdpowiedzUsuńNo i po za tym...mów mi, że jesteś nie romantyczna jeszcze więcej xD
A co tu było takiego romantycznego? Prócz deszczu i altany? To Jessy, nie ja jest mastersem tego posta, więc proszę się do niego zgłaszać. Już tu nie pierdol za dużo. Piszesz świetnie i koniec!
Usuń