Layout by Raion

niedziela, 19 kwietnia 2015

Nora Ylvisaker

Moje życie przez dwa ostatnie lata sześćdziesięciu procentach odbywało się na trasie Oslo - Los Angeles, ewentualnie jeszcze Oslo - Wellington lub Oslo - jakieś ładne miejsce na świecie. Tego ostatniego to było właściwie tylko kilka procent, ale zawsze coś. Nawet Bjarte co chwila przemieszczający się z Bostonu do Nowego Jorku w ostatecznym podsumowaniu spędzał mniej czasu w samolocie niż ja. Mimo to w ogóle nie miałam tego poczucia, że dużo podróżuje. Dużo podróżował taki Stale czy chociażby Sven. Oni potrafili przez dwa miesiące nie być w domu, a czasem to i tak po tak długim okresie czasu wpadali na kilka dni i znowu gdzieś lecieli. Z reguły były to co prawda kolejne zawody na północy Norwegii, jednak zdarzało się, że nie zdążyli się jeszcze przyzwyczaić do strefy czasowej, a już lecieli osiem godzin wprzód.

Tym razem miałam zamiar spędzić dwadzieścia sześć godzin w powietrzu, żeby przeżyć dobę z moimi braćmi. Wiem, to słodkie i sama się cieszyłam na myśl zobaczenia Barda i złożenia mu życzeń osobiście, ale sam fakt przemierzania oceanu dwa razy, żeby posiedzieć trochę za kulisami Ericsson Globe może wydawać się abstrakcyjny albo po prostu głupi.

W każdym razie leciałyśmy nowozelandzkimi liniami przez Londyn i miałyśmy tego farta, że na Heathrow siedziałyśmy zaledwie godzinę, więc nie traciłyśmy czasu na bezsensowne włóczenie się z jetlagiem po sklepach Duty Free i jak najszybciej mogłyśmy wylądować w Sztokholmie.

Plan był taki: Wylatujemy z International Los Anegles Airport o dziewiątej wieczorem dnia dwudziestego marca. Po dziesięciu godzinach lotu jesteśmy na Heathrow, skąd po godzinie lecimy na Arlanda-Stockholm. O dziewiątej rano dnia dwudziestego pierwszego marca stąpamy po tej samej ziemi co Ingmar Bergamn albo przynajmniej ziemi należącej do tego samego kraju. Gdzie już będzie czekał na nas Vegard, który przekaże dalsze informacje, bo oczywiście Bard niema zielonego pojęcia o tym, że przylatuje.

Gdy weszłyśmy do samolotu dziewczyny - to jest Demri, Amanda i Laufey - rozglądały się, z oczami otwartymi na długość zapałki jak nie więcej, po bogatym wnętrzu. Właściwie to zdziwiło mnie to. Rozumiem, że Demri mogła być nie przyzwyczajona do długich, nocnych lotów, a co za tym idzie łóżko-foteli rozkładanych na płasko, kosmetyczek, telewizorów z wbudowanym od razu odtwarzaczem muzyki, trzech poduszek, regulowanego systemu podnóżków, stewardess witających cię napojami, dużej ilości półek i kieszeni na prywatne rzeczy, butelek wody i innych luksusów lotów transatlantyckich. Ale Amy i Lauf? Przecież obie musiały choć raz przelecieć się taki samolotem chociażby w drodze do Akademii.

Wiem, że Air New Zeland miało dość wysokie standardy, a na pewno większe niż Finnair, ale no trudno jest przecież lecieć pół dnia w pozycji siedzącej. Jeszcze jak ma się jetlag i to całe zaburzenie czaso-przestrzeni, które ci towarzyszy w ciągu takich podróży. Bo nie masz zielonego pojęcia, w które strefie czasowej jesteś, a światła gasną i zapalają się jakoś w dziwnych momentach. Po za tym wszyscy śpią, a na śniadanie budzą cię pośrodku nocy, jakby nie mogli zrobić tego pięć godzin wcześniej, kiedy akurat byłaś głodna.

Spojrzałam się po wciąż osłupiałych towarzyszkach podróży i żartobliwie wykrzyknęłam:

- Business Premium Frajerzy! - Tyle, że problem był w tym, że istotnie to wykrzyknęłam, a co za tym szło usłyszał to prawie cały samolot, a przynajmniej jego połowa. I oczywiście dopiero gdy Amy posłała mi spojrzenie mówiące "Co ty odpierdalasz?" - albo bardziej dopasowywując do jej stylu "Co ty kurwa znowu odpierdalasz dziwko?" - zorientowałam się, że mogło to zabrzmieć dość chamsko. Więc posłałam przepraszający uśmiech gdzieś w przestrzeń i dodałam jakby na usprawiedliwienie:

- Vegard Ylvisaker funduje. - Powiedziałam to również trochę dla podkreślenia, że to był tylko żart i na prawdę nic nie mam do klasy ekonomicznej, ani wcale nie chciałam się wywyższać. Potem wzięłam sok cytrynowy od stewardessy i walnęłam się na łóżku z kolejnym okrzykiem: "Kocham loty transatlantyckie".

Z głośników zaczęło się sączyć Gimme! Gimme! Gimme! . No tak. Klasyka w samolotach. Markowy utwór kraju, do którego się leciało.

- Serio? Abba? - spytała z powątpiewaniem Demri wkładając swój plecak do loków na górze.

- W końcu jedziemy do Szwecji, nie? - zaśmiałam się wciąż popijając sok i ustawiając fotel i poduszki w wygodnej pozycji. 

- No wiem…ale sama chyba dobrze, że wiesz, że Szwedzi mają miliony lepszych zespołów - Draven nie dawała za wygraną. I właśnie skończyła mocowanie się z bagażem, więc zatrzasnęła klapę i odwróciła się do mnie.

- Wiesz…ja praktycznie za każdym razem muszę wysłuchiwać A-ha to przyda mi się coś dla odmiany - uśmiechnęłam się. Czarnulka posłała mi spojrzenie z serii "No tak rozumiem…chodzi ci o to" i zaczęła śpiewać:

Take on me… - i ja się również dołączyłam - …take me on. I'll be gone. In day or two - na szczęście szybko się opanowałyśmy zdając sobie sprawę z tego, że to miejsce publiczne, więc wypadałoby może nie przeszkadzać, aż tak bardzo.

- Pamiętam jak kiedyś w Hoboken taki jeden gościu z kawiarni gdy się dowiedział, że jestem z Norwegii poleciał na zaplecze i zaczął wyciągać jakieś stare winylowe nagrania A-ha. To było tak słodkie, że nawet nie miałam sercu mu powiedzieć, że nie lubię A-ha - wypaliłam.

Lubiłam opowiadać o sobie. Zdecydowanie lubiłam opowiadać o sobie. I robiłam to często wspominając tą lub inną historyjkę z mojego życia. W większości nie były one jakoś powalające, wzruszające czy mądre, ale mnie to nie przeszkadzało. Właściwie to nie wiem jaka była na to reakcja innych, ale nie mogło im przeszkadzać skoro nadal się do mnie odzywali.

Dalsza część lotu minęła na jedzeniu okropnie dobrych posiłków, które gdyby zaserwować w resturacji  i zajęłyby topowe miejsca wśród wszystkich knajp w Oslo i kto wie czy nawet nie w Los Angeles, oraz korzystaniu z atrakcji pakietu multimedialnego.

 Najpierw przejrzałam ofertę muzyczną i nie zainteresowało mnie tam nic. Zero jazzu, bluesa, a nawet dobrego pop-rocka. Co zabawne nie było ani jednej płyty Abby do dyspozycji.

Potem zajęłam się sprawdzaniem czy działa tutaj telewizja. I co zabawne były dwa kanały: japoński i portugalski. Co one mogły robić na pokładzie samolotu New Zeland Airways znajdującego się gdzieś nad Utah kursującego właśnie do Sztokholmu przez Londyn? Nie mam zielonego pojęcia, ale właśnie tak było.

Potem weszłam w audiobooki/e-booki. Mieli jedną książkę Joe Nesbo, ale po szwedzku - ktoś tutaj nie zrobił researchu i pomyślał, że Nesbo to kultowy szwedzki pisarz kryminałów. "Przynajmniej się postarali" pomyślałam i wzruszyłam ramionami. Oprócz tego na składzie było również "Pięćdziesiąt Twarzy Greya" - jakież zaskoczenie - zbiór opowiadań Alice Munro, pierwsza część "Harrego Pottera" oraz "Życie Pi". Pierwsze moje skojarzenie było to, że Jessy pewnie by się ucieszył dwoma kanadyjskimi książkami na całą powalającą bibliotekę z…dokładnie…pięcioma pozycjami. Kompletnie nie zainterswana ofertą przeszłam do kolejnej kategorii. Z jakiś rok temu "Życie Pi" mogłoby przykuć moją uwagę tyle, że akurat tą książkę już miałam przeczytaną.

Pominęłam gazety, wiadomości i inne nudne rzeczy, które z pewnością wywarłby na mnie wrażenie zgrabnie określanie jako aleee-tooo-głuuupie, i od razu przeskoczyłam do filmów. Pamiętam, że po raz pierwszy obejrzałam "Thora" lecąc ze Stalem do Nowej Zelandii. Potem na każdym kolejnym rejsie zaliczałam coś z Marvela. Tyle, że podróżowałam na tyle dużo, żeby już wykończyć filmografię Avengersów i innych komiksowych postaci i teraz stałam właśnie przed poważną decyzją. Jakie filmy obejrzeć.

Większość bowiem już zdołałam zaliczyć podczas oskarowego szału, więc zostały mi tylko jakieś klasyki lub pozycje na tyle mało interesujące, że nawet nie chciało mi się na nie iść do kina. Jak na przykład "Walking On Sunshine" i tym podobne.

Więc przez pierwszą część podróży postawiłam na granie w statki z Laufey. Tyle, że odbyłyśmy zaledwie kilka partyjek, bo po chwili pierwsza część bufetu zaczynała odwiedzać pasażerów. Nie wiem dlaczego, ale zawsze na tych dłuższych lotach podwali zdecydowanie więcej posiłków niż je przeciętny człowiek, a już na pewno gdy cierpi na najmocniejszy jetlag w związku z czym raczej nie jest głodny, szczególnie w tych porach, kiedy mu coś serwują. 

Po obiado-kolacji, albo czymś podobnym, bo trudno było mi określić jaki rodzaj posiłku został właśnie nam zaoferowany - w każdym razie wzięłam sobie kanapkę z łososiem - Lauf oznajmiła, że idzie spać. Ja postanowiłam zacząć oglądanie "Foxcatcher", ale nie doszłam nawet do końca pierwszej połowy, kiedy również mnie zmogło. Przespałam chyba teraz już prawdziwą kolację, ale nic sobie nie robiłam z tego, chyba tylko tyle, że szum zamawiających jedzenie pasażerów nie najlepiej wpływa na sen. 

Podróżowanie dziewięć godzin w przód na jeden dzień nie jest zdrowe. Jeśli spróbujesz przyzwyczaić się do danego czasu - co jest nie ukninione - to potem prawdopodobnie i tak złapie cie jetlag, nawet nie wiadomo, czy nie jeszcze gorszy. Kiedyś udało mi się w ciągu miesiąca zaliczyć z pięć różnych stref czasowych i jetlag zamiast pójść sobie po tygodniu trzymał mnie przez kolejne dwa i to jeszcze takiego nigdy nie miałam. Przynajmniej wtedy schudłam, a i tak dobrze, że to były wakacje i nie musiałam uważać na zajęciach. 

Obudziłam się w ciemnościach. Tylko delikatne led'owe światełka na podłodze i na suficie dawały jakąkolwiek poświatę. Rozejrzałam się. Był chyba środek tak zwanej "pory snu", bo wszyscy albo spali, albo udawali, że to robią próbując się przyzwyczaić to strefy czasowej. Nam kompletnie się to nie opłacało. Odszukałam w ciemnościach fotele dziewczyn. Minusem - o ile można to tak w ogóle nazwać - buisness klasy jest to, że nie masz rozstawienia normalnie obok siebie jak 2-2, albo 2-1, tylko właściwie siedzenia są rozrzucone po samolocie tak, żeby nikt nikomu nie przeszkadzał i może to jest przydatne jak się podróżuje samemu, ale kompletnie nie praktyczne gdy leci się w grupie. Czasem jeszcze jest układ z dwoma fotelami na środku jak to Chris określa "dla par". Ale rzadko się to zdarza, a w Air New Zeland nigdy takiego nie widziałam. 

Laufey leżała na boku odwrócona do mnie plecami, Amanda miała na oczach tą maskę chroniącą od ciemności, więc jak wnioskowałam próbowała zasnąć i tylko u Demri paliła się słaba lampka. Pewnie czytała książkę, albo słuchała muzyki. Nie wiem, ale zdecydowałam się do niej podejść. 

- Nie możesz spać? - spytałam siadając na brzegu fotela. Demri wbiła we mnie wzrok i zamknęła lekturę. Ha! Książka! Wiedziałam! Pobawiła się ustawieniami tak, żeby się zrobiło miejsce i dla mnie i żebym mogła jakoś wygodniej się rozłożyć. 

- Mhm…wgl nie wiem która godzina. Ani tu gdzie się znajdujemy, ani w Sztokholmie, ani w LA - mruknęła. Pogadałyśmy trochę, a potem dołączyła się do nas Amy. Ja zadzwoniłam po stewardessę i zamówiłam nam coś do picia. Ta początkowo spojrzała się na mnie jak na marsjankę, ale ostatecznie poszła na zaplecze i podała nam waniliową colę, herbatę i sok jabłkowy. 

- Podczas lotów trzeba dużo pić, żeby nie dostać zakrzepów krwi - wypaliłam tonem znawcy otwierając puszkę. Zawsze Vegard mi to powtarzał i wyciągał z plecaka jeszcze kolejne butelki wody zakupione w Duty Free. Cały on…

Potem Demri powiedziała, że chyba jednak idzie spać, ja gawędziłam jeszcze chwilę z Amy po czym ona postanowiła posłuchać muzyki, a ja wróciłam dokończyć "Foxcatcher". Gdy wreszcie dotarłam do napisów końcowych postanowiłam sobie też uciąć drzemkę. 

Tyle, że nie wiem czy przegadałam z dziewczynami całą noc, czy po prostu wydawało mi się, że spałam tak krótko, bo miałam wrażenie, że już po dziesięciu minutach światła zapaliły się w całym samolocie i pasażerowie zaczynali zmierzać do łazienki. Patrzyłam na nich nie przytomnym wzrokiem nie mając ochoty na żadną interakcję. Moje słodkie nieróbstwo nie trwało długo. Zaraz cały sztab stewardess zaczął rozkładać mi stolik, nakrywać obrusem, zbierać jakieś szczególne zamówienia na napoje i proponować coraz to kolejne rzeczy na śniadanie. Zadowoliłam się jogurtem z musli i muffinem, co wywołało kolejne zdziwione spojrzenia wśród obsługi samolotu. Nie moja wina, że nie jem na śniadanie bekonu, fasolki po bretońsku, naleśników i hamburgera. 

Gdy skończyłam się myć okazało się do lądowania mamy półtorej godziny i mimo tego, że wiedziałam, iż zawsze tak robią i nie budzą Ciebie, bo już za chwilę lądujemy tylko dlatego, że…no właściwie to nie wiem, to się porządnie wkurzyłam, bo przecież mogłam jeszcze spać. Postanowiłam więc wyżyć się na Lauf grając w statki przez najbliższy czas, gdy można było mieć jeszcze wszystko w wygodnych pozycjach. 

Potem rozpoczął się proces lądowania. Zamknąwszy telewizor, stolik i wszystko co mogłam wyjrzałam przez okno. Kołowaliśmy nad Londynem. Lubiłam oglądać widoki podczas lądowania i wyobrażać sobie, że to nie jest prawdziwe miasto tylko makieta w Barneskole. I domki jednorodzinne to pomalowane pudełka od zapałek, a te duże wieżowce to owinięte aluminiową folią klocki. Sam Gherkin to po prostu pikla również pokryta folią, żeby wydało się, że jest szklany. I z czasem te makiety stają się coraz większe i już po chwili pudełko od zapałek staje się dwa razy większe niż ty, a to oznacza tylko jedną rzecz - za chwilę poczujesz uderzenie i już nie długo będziesz mógł wyjść z samolotu. 

Na Heathrow włóczyłyśmy się po sklepach oglądając ubrania. Dziewczyny chyba jeszcze nie doszły do etapu, kiedy się rozumie, że nie ma już środka nocy w Stanach tylko jest rano w Europie. Ja próbowałam nie myśleć o zmęczeniu koncentrując się na oglądaniu ubrań. 

Na szczęście nasze marnowanie czasu w Lodnynie nie trwało długo i już po godzinie siedziałyśmy w pierwszym rzędzie samolotu w British Airways. A tam zrobili to co zawsze robią w każdych liniach lotniczych o siódmej rano - zaserwowali nam śniadanie. Drugie śniadanie tego dnia. Odmówiłyśmy po raz kolejny spotykając się z zaskoczonymi spojrzeniami stewardess. Tylko ja poprosiłam o sok pomidorowy z pieprzem, co wywołało uśmiech na twarzy obsługującej mnie dziewczyny tak jakbym właśnie spełniła jej największe marzenie. 

Wiedziałam jak karkołomne jest dosypianie teraz. Sprawiłoby to, że byłabym jeszcze większym zombie niż do tej pory. Dlatego postanowiłam przeglądać magazyn samolotowy. Żeby zabić jak najwięcej czasu wzięłam sobie za cel przeczytać każdy artykuł co do joty. Nawet jeśli dotyczył on zmian w kanadyjskich wizach. Musiałam się czymś w końcu zająć, a czytanie On The Air i picie soku pomidorowego to była właściwie moja rutyna. Tutaj już nie było opcji grania w statki, więc musiałam się czymś zrewanżować. 

W końcu po trzynastu ciężkich godzinach stanęłyśmy na docelowym lądzie. Muszę przyznać, że mimo tego, iż lubiłam latać Air New Zealand to odetchnęłam z ulgą. W pośpiechu kierowałyśmy się do wyjścia, a ja - jak to zwykle ja - wyśmiewałam się z tych frajerów, którzy zacheckowali swój bagaż i teraz muszą czekać, jakby nie mogli wziąć podręcznego i opuścić lotnisko pół godziny wcześniej. Jak my na przykład. 

Ja szłam najszybciej z całej grupy. Może dlatego, że im krótszy był dystans do wyjścia z terminalu tym ja bardziej podekscytowana byłam spotkaniem moich braci. W efekcie gdy już widziałam koniec korytarza prowadzącego na halę główną biegłam. Jak się spodziewałam zobaczyłam Vegarda przy samej barierce. Stał do wszystkich tyłem i robił coś na telefonie. Nie fatygując się nawet przejściem jak normalny człowiek naokoło złapałam go za szyję i wydałam z siebie okrzyk radości. Ten początkowo drgnął przerażony, ale potem obdarzył mnie cudownym uśmiechem. 

- Nora! Cześć! - ścisnął mnie. Zabawnie bo byłam od niego wyższa. Co prawda jakieś tylko dwa centymetry, ale jego musiało to dobijać, że w przypadku Ylvisakerów najstarszy równał się najniższy. Szczególnie, że od zawsze miał kompleks niskości. Zamieniliśmy kilka słów o podróży i przyszła reszta grupy. Stanęły obok mnie. Brązowe oczy Vegarda skakały z jednej na drugą. 

- Mówiłeś, że mogę kogoś zabrać - powiedziałam. Po norwesku rzecz jasna. 

- Mhm…z Tobą i tak by nie było innej opcji - posłał mi uśmiech. 

- To jest Demri Draven, Amanda Finnes i Laufey Thorsdóttir. Seatlle, Liverpool i Islandia - przedstawiłam moje towarzyszki podróży. 

- Vegard Ylvisaker jak już pewnie wiecie - odparł mój brat tym razem po angielsku i nie zmieniając języka kontynuował - Sprawa jest taka. Jest dziewiąta rano. My jesteśmy tu już od trzech godzin. Bard jest w hotelu. Ja oficjalnie pojechałem po sprzęt. Mamy się spotkać o jedenastej. Próba zaczyna się dopiero po południu, więc mamy dwie godziny do zabicia - wypalił rzeczowo. 

- Bard nie wie, że tu jesteśmy? - spytała Amanda. 

- Oczywiście, że nie…wtedy by nie było fanu - odparł Vegard. 

- To wiecie co… - wtrąciłam - Chodźmy na kawę. - zarządziłam. Po czym zapytałam już w ojczystym języku brata czy jest samochodem czy nie. On tylko mnie obśmiał, że jak miałbyć samochodem jak przyleci tutaj z Oslo. I wręczył nam bilety na pociąg. Zapewnił nas, że na dworcu jest Espresso House i mają tam całkiem przyzwoite napoje. 

- Nie będziemy przeszkadzać Bardowi? - spytała Demri, gdy już jechaliśmy do centrum. 

- Co ty…inaczej bym was tutaj nie zapraszała - wzruszyłam ramionami. 

- Znaczy jak nie chcecie się mieszać w sprawy Ylvisakerów to wiecie do niczego nie zmuszamy - dodał Vegard. 

- Mogę wam załatwić przewodnika - uśmiechnęłam się i postukałam w komórkę. Następnie skorzystałam z faktu, że istnieje Arlanda Express WiFi Network zagłębiłam się w media społecznościowe. 



<No więc mam nadzieję, że nie macie mi za złe podzielenia wyjazdu na kilka części, ale na razie nie mam szczególnych pomysłów, więc czekam, aż może wy coś napiszecie ;) I przepraszam, że taki krótki> 



6 komentarzy:

  1. Nieźle się rozkręcasz z długością rozdziałów. Tylko pozazdrościć i podziwiać! No to już mówię. Czekanie na lotnisku… Tak. Dobrze to ujęłaś. Miały szczęście, że czekały tylko godzinę. Raz kiblowałam we Frankfurcie ponad trzy godziny. O tyle dobrze, że mają tam darmową kawę, czekoladę, co chcesz i jeszcze są takie dobre. O. no i znalazłam w gazetach relację z koncertu Kings of Leon i Caleb był, to go sobie zabrałam i do teraz wisi w pokoju xD Co do Abby… Sporo latałam samolotami i nigdy nie słyszałam, żeby ją puszczali. Życie Pi… Moja mama to czytała dawno temu i pamiętam tylko tę super okładkę, którą uwielbiałam jako dziecko.
    http://www.gimnazjum1.bierun.pl/biblioteka/okladki/zyciepi.jpg
    Niby nic specjalnego, a zawsze chiałam ją przeczytać. A potem jakoś wyszło, że nie przeczytałam. Ale nie widziałam filmu, więc wsyzstko przede mną ;) Hah z tymi posiłkami to jest naprawdę różnie. Jak leciałam do Stanów, to ciągle donosili picie, a jedzenia praktycznie wgl XD
    Rozdział cud malina. Zresztą zawsze dobrze mi się czyta Twoje rozdziały. Prosty język, bez udziwnień, a do tego spójny. Jak najbardziej na tak. A wgl co Ty gadasz, że krótki? Jest super długi! Jak na nas xD Czekam na resztę!! Naprawdę dobry rozdział ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja tutaj nie bez powodu pisałam o Air New Zealand, bo właściwie na taki naprawdę długi ponad 10 godzinny lot to tylko tam leciałam, więc nie chciałam zmyślać coś o liniach lotniczach innych. A nawet sprawdziłam czy lata i lata właśnie przez Londyn. A Abbę to zawsze słysze jak lecę do Szwecji. W sensie, że z reguły puszczają coś z kraju do którego się leci. Ale może tylko tak u mnie wypada.
      Miło mi. Ja się właśnie tak staram pisać, bo skoro jest w pierwszej osobie to wyobrażam sobie, że Nora by właśnie tak opowiadała historie.
      W ogóle to się trochę wkopałam, bo właśnie już wpadłam na pomysł cześci dalszej…ale cii…dam się wam wykazać xD

      Usuń
  2. Po primo, ić, bo Cię trzasnę. Jeszcze raz mi powiesz, jaka to Nora jest nieciekawa...
    Po secundo, ić, bo Cię trzasnę. Dać całkiem przyzwoity rozdział i narzekać, że krótki...
    Po tertio... Teraz możesz zostać xD Straaasznie fajnie i szybko się czyta Norę, bo rozdziały są pisane takim językiem "mówionym". Bez udziwnień. no i przebija się przez to charakter samej postaci. Dobrze też, że tyle włożyłaś w opis lotu i lotniska. Ja strasznie boję się latać i musiałabym się nieźle nagłowić, żeby ogarnąć fragment napisany na szybko. I bardzo dobrze, że w Twoim tekście Lauf usiłowała iść spać, bo akurat lęk przed samolotami przekażę mojej Islandce, a stworzyłaś mi do tego podłoże idealne ^^

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za życie Lauf xD i dzięki za miłe słowa. Staram sie jak moge, a za inspiracje dziękuj Edgarowi Keretowi. A za lot to no cóż...nie wiedziałam, że Lauf ma stracha, ale podczas lotu wszyscy śpią jak się przekonałam. Serio. Wiem z autopsji. Tusen takk. God natt. Lykke til.

      Usuń
  3. 32 year-old Software Consultant Deeanne Becerra, hailing from Vancouver enjoys watching movies like "Craigslist Killer, The " and Taekwondo. Took a trip to Primeval Beech Forests of the Carpathians and drives a 3500 Club Coupe. widok

    OdpowiedzUsuń