Moje
życie przez dwa ostatnie lata sześćdziesięciu procentach odbywało się na trasie
Oslo - Los Angeles, ewentualnie jeszcze Oslo - Wellington lub Oslo - jakieś
ładne miejsce na świecie. Tego ostatniego to było właściwie tylko kilka
procent, ale zawsze coś. Nawet Bjarte co chwila przemieszczający się z Bostonu
do Nowego Jorku w ostatecznym podsumowaniu spędzał mniej czasu w samolocie niż
ja. Mimo to w ogóle nie miałam tego poczucia, że dużo podróżuje. Dużo
podróżował taki Stale czy chociażby Sven. Oni potrafili przez dwa miesiące nie
być w domu, a czasem to i tak po tak długim okresie czasu wpadali na kilka dni
i znowu gdzieś lecieli. Z reguły były to co prawda kolejne zawody na północy
Norwegii, jednak zdarzało się, że nie zdążyli się jeszcze przyzwyczaić do
strefy czasowej, a już lecieli osiem godzin wprzód.
Tym
razem miałam zamiar spędzić dwadzieścia sześć godzin w powietrzu, żeby przeżyć
dobę z moimi braćmi. Wiem, to słodkie i sama się cieszyłam na myśl zobaczenia
Barda i złożenia mu życzeń osobiście, ale sam fakt przemierzania oceanu dwa
razy, żeby posiedzieć trochę za kulisami Ericsson Globe może wydawać się
abstrakcyjny albo po prostu głupi.
W
każdym razie leciałyśmy nowozelandzkimi liniami przez Londyn i miałyśmy tego
farta, że na Heathrow siedziałyśmy zaledwie godzinę, więc nie traciłyśmy czasu
na bezsensowne włóczenie się z jetlagiem po sklepach Duty Free i jak
najszybciej mogłyśmy wylądować w Sztokholmie.
Plan
był taki: Wylatujemy z International Los Anegles Airport o dziewiątej wieczorem
dnia dwudziestego marca. Po dziesięciu godzinach lotu jesteśmy na Heathrow,
skąd po godzinie lecimy na Arlanda-Stockholm. O dziewiątej rano dnia
dwudziestego pierwszego marca stąpamy po tej samej ziemi co Ingmar Bergamn albo
przynajmniej ziemi należącej do tego samego kraju. Gdzie już będzie czekał na
nas Vegard, który przekaże dalsze informacje, bo oczywiście Bard niema
zielonego pojęcia o tym, że przylatuje.
Gdy
weszłyśmy do samolotu dziewczyny - to jest Demri, Amanda i Laufey - rozglądały
się, z oczami otwartymi na długość zapałki jak nie więcej, po bogatym wnętrzu.
Właściwie to zdziwiło mnie to. Rozumiem, że Demri mogła być nie przyzwyczajona
do długich, nocnych lotów, a co za tym idzie łóżko-foteli rozkładanych na
płasko, kosmetyczek, telewizorów z wbudowanym od razu odtwarzaczem muzyki,
trzech poduszek, regulowanego systemu podnóżków, stewardess witających cię
napojami, dużej ilości półek i kieszeni na prywatne rzeczy, butelek wody i
innych luksusów lotów transatlantyckich. Ale Amy i Lauf? Przecież obie musiały
choć raz przelecieć się taki samolotem chociażby w drodze do Akademii.
Wiem,
że Air New Zeland miało dość wysokie standardy, a na pewno większe niż Finnair,
ale no trudno jest przecież lecieć pół dnia w pozycji siedzącej. Jeszcze jak ma
się jetlag i to całe zaburzenie czaso-przestrzeni, które ci towarzyszy w ciągu
takich podróży. Bo nie masz zielonego pojęcia, w które strefie czasowej jesteś,
a światła gasną i zapalają się jakoś w dziwnych momentach. Po za tym wszyscy
śpią, a na śniadanie budzą cię pośrodku nocy, jakby nie mogli zrobić tego pięć
godzin wcześniej, kiedy akurat byłaś głodna.
Spojrzałam
się po wciąż osłupiałych towarzyszkach podróży i żartobliwie wykrzyknęłam:
-
Business Premium Frajerzy! - Tyle, że problem był w tym, że istotnie to wykrzyknęłam,
a co za tym szło usłyszał to prawie cały samolot, a przynajmniej jego połowa. I
oczywiście dopiero gdy Amy posłała mi spojrzenie mówiące "Co ty
odpierdalasz?" - albo bardziej dopasowywując do jej stylu "Co ty
kurwa znowu odpierdalasz dziwko?" - zorientowałam się, że mogło to zabrzmieć
dość chamsko. Więc posłałam przepraszający uśmiech gdzieś w przestrzeń i
dodałam jakby na usprawiedliwienie:
-
Vegard Ylvisaker funduje. - Powiedziałam to również trochę dla podkreślenia, że
to był tylko żart i na prawdę nic nie mam do klasy ekonomicznej, ani wcale nie
chciałam się wywyższać. Potem wzięłam sok cytrynowy od stewardessy i walnęłam
się na łóżku z kolejnym okrzykiem: "Kocham loty transatlantyckie".
Z
głośników zaczęło się sączyć Gimme! Gimme! Gimme! . No tak.
Klasyka w samolotach. Markowy utwór kraju, do którego się leciało.
-
Serio? Abba? - spytała z powątpiewaniem Demri wkładając swój plecak do loków na
górze.
- W
końcu jedziemy do Szwecji, nie? - zaśmiałam się wciąż popijając sok i
ustawiając fotel i poduszki w wygodnej pozycji.
- No
wiem…ale sama chyba dobrze, że wiesz, że Szwedzi mają miliony lepszych zespołów
- Draven nie dawała za wygraną. I właśnie skończyła mocowanie się z bagażem,
więc zatrzasnęła klapę i odwróciła się do mnie.
-
Wiesz…ja praktycznie za każdym razem muszę wysłuchiwać A-ha to przyda mi się
coś dla odmiany - uśmiechnęłam się. Czarnulka posłała mi spojrzenie z serii
"No tak rozumiem…chodzi ci o to" i zaczęła śpiewać:
- Take
on me… - i ja się również dołączyłam - …take me on. I'll be
gone. In day or two - na szczęście szybko się opanowałyśmy zdając
sobie sprawę z tego, że to miejsce publiczne, więc wypadałoby może nie
przeszkadzać, aż tak bardzo.
-
Pamiętam jak kiedyś w Hoboken taki jeden gościu z kawiarni gdy się dowiedział,
że jestem z Norwegii poleciał na zaplecze i zaczął wyciągać jakieś stare
winylowe nagrania A-ha. To było tak słodkie, że nawet nie miałam sercu mu
powiedzieć, że nie lubię A-ha - wypaliłam.
Lubiłam
opowiadać o sobie. Zdecydowanie lubiłam opowiadać o sobie. I robiłam to często
wspominając tą lub inną historyjkę z mojego życia. W większości nie były one
jakoś powalające, wzruszające czy mądre, ale mnie to nie przeszkadzało.
Właściwie to nie wiem jaka była na to reakcja innych, ale nie mogło im
przeszkadzać skoro nadal się do mnie odzywali.
Dalsza
część lotu minęła na jedzeniu okropnie dobrych posiłków, które gdyby zaserwować
w resturacji i zajęłyby topowe miejsca wśród wszystkich knajp w Oslo i
kto wie czy nawet nie w Los Angeles, oraz korzystaniu z atrakcji pakietu
multimedialnego.
Najpierw
przejrzałam ofertę muzyczną i nie zainteresowało mnie tam nic. Zero jazzu,
bluesa, a nawet dobrego pop-rocka. Co zabawne nie było ani jednej płyty Abby do
dyspozycji.
Potem
zajęłam się sprawdzaniem czy działa tutaj telewizja. I co zabawne były dwa
kanały: japoński i portugalski. Co one mogły robić na pokładzie samolotu New
Zeland Airways znajdującego się gdzieś nad Utah kursującego właśnie do
Sztokholmu przez Londyn? Nie mam zielonego pojęcia, ale właśnie tak było.
Potem
weszłam w audiobooki/e-booki. Mieli jedną książkę Joe Nesbo, ale po szwedzku -
ktoś tutaj nie zrobił researchu i pomyślał, że Nesbo to kultowy szwedzki pisarz
kryminałów. "Przynajmniej się postarali" pomyślałam i
wzruszyłam ramionami. Oprócz tego na składzie było również "Pięćdziesiąt
Twarzy Greya" - jakież zaskoczenie - zbiór opowiadań Alice Munro, pierwsza
część "Harrego Pottera" oraz "Życie Pi". Pierwsze moje
skojarzenie było to, że Jessy pewnie by się ucieszył dwoma kanadyjskimi
książkami na całą powalającą bibliotekę z…dokładnie…pięcioma pozycjami.
Kompletnie nie zainterswana ofertą przeszłam do kolejnej kategorii. Z jakiś rok
temu "Życie Pi" mogłoby przykuć moją uwagę tyle, że akurat tą książkę
już miałam przeczytaną.
Pominęłam
gazety, wiadomości i inne nudne rzeczy, które z pewnością wywarłby na mnie
wrażenie zgrabnie określanie jako aleee-tooo-głuuupie, i od
razu przeskoczyłam do filmów. Pamiętam, że po raz pierwszy obejrzałam
"Thora" lecąc ze Stalem do Nowej Zelandii. Potem na każdym kolejnym
rejsie zaliczałam coś z Marvela. Tyle, że podróżowałam na tyle dużo, żeby już
wykończyć filmografię Avengersów i innych komiksowych postaci i teraz stałam
właśnie przed poważną decyzją. Jakie filmy obejrzeć.
Większość
bowiem już zdołałam zaliczyć podczas oskarowego szału, więc zostały mi tylko
jakieś klasyki lub pozycje na tyle mało interesujące, że nawet nie chciało mi
się na nie iść do kina. Jak na przykład "Walking On Sunshine" i tym
podobne.
Więc
przez pierwszą część podróży postawiłam na granie w statki z Laufey. Tyle, że
odbyłyśmy zaledwie kilka partyjek, bo po chwili pierwsza część bufetu zaczynała
odwiedzać pasażerów. Nie wiem dlaczego, ale zawsze na tych dłuższych lotach
podwali zdecydowanie więcej posiłków niż je przeciętny człowiek, a już na pewno
gdy cierpi na najmocniejszy jetlag w związku z czym raczej nie jest głodny,
szczególnie w tych porach, kiedy mu coś serwują.
Po
obiado-kolacji, albo czymś podobnym, bo trudno było mi określić jaki rodzaj
posiłku został właśnie nam zaoferowany - w każdym razie wzięłam sobie kanapkę z
łososiem - Lauf oznajmiła, że idzie spać. Ja postanowiłam zacząć oglądanie
"Foxcatcher", ale nie doszłam nawet do końca pierwszej połowy, kiedy
również mnie zmogło. Przespałam chyba teraz już prawdziwą kolację, ale nic sobie
nie robiłam z tego, chyba tylko tyle, że szum zamawiających jedzenie pasażerów
nie najlepiej wpływa na sen.
Podróżowanie
dziewięć godzin w przód na jeden dzień nie jest zdrowe. Jeśli spróbujesz
przyzwyczaić się do danego czasu - co jest nie ukninione - to potem prawdopodobnie
i tak złapie cie jetlag, nawet nie wiadomo, czy nie jeszcze gorszy. Kiedyś
udało mi się w ciągu miesiąca zaliczyć z pięć różnych stref czasowych i jetlag
zamiast pójść sobie po tygodniu trzymał mnie przez kolejne dwa i to jeszcze
takiego nigdy nie miałam. Przynajmniej wtedy schudłam, a i tak dobrze, że to
były wakacje i nie musiałam uważać na zajęciach.
Obudziłam
się w ciemnościach. Tylko delikatne led'owe światełka na podłodze i na suficie
dawały jakąkolwiek poświatę. Rozejrzałam się. Był chyba środek tak zwanej
"pory snu", bo wszyscy albo spali, albo udawali, że to robią próbując
się przyzwyczaić to strefy czasowej. Nam kompletnie się to nie opłacało.
Odszukałam w ciemnościach fotele dziewczyn. Minusem - o ile można to tak w ogóle
nazwać - buisness klasy jest to, że nie masz rozstawienia normalnie obok siebie
jak 2-2, albo 2-1, tylko właściwie siedzenia są rozrzucone po samolocie tak,
żeby nikt nikomu nie przeszkadzał i może to jest przydatne jak się podróżuje
samemu, ale kompletnie nie praktyczne gdy leci się w grupie. Czasem jeszcze
jest układ z dwoma fotelami na środku jak to Chris określa "dla par".
Ale rzadko się to zdarza, a w Air New Zeland nigdy takiego nie widziałam.
Laufey
leżała na boku odwrócona do mnie plecami, Amanda miała na oczach tą maskę
chroniącą od ciemności, więc jak wnioskowałam próbowała zasnąć i tylko u Demri
paliła się słaba lampka. Pewnie czytała książkę, albo słuchała muzyki. Nie
wiem, ale zdecydowałam się do niej podejść.
- Nie
możesz spać? - spytałam siadając na brzegu fotela. Demri wbiła we mnie wzrok i
zamknęła lekturę. Ha! Książka! Wiedziałam! Pobawiła się
ustawieniami tak, żeby się zrobiło miejsce i dla mnie i żebym mogła jakoś
wygodniej się rozłożyć.
-
Mhm…wgl nie wiem która godzina. Ani tu gdzie się znajdujemy, ani w Sztokholmie,
ani w LA - mruknęła. Pogadałyśmy trochę, a potem dołączyła się do nas Amy. Ja
zadzwoniłam po stewardessę i zamówiłam nam coś do picia. Ta początkowo
spojrzała się na mnie jak na marsjankę, ale ostatecznie poszła na zaplecze i
podała nam waniliową colę, herbatę i sok jabłkowy.
-
Podczas lotów trzeba dużo pić, żeby nie dostać zakrzepów krwi - wypaliłam tonem
znawcy otwierając puszkę. Zawsze Vegard mi to powtarzał i wyciągał z plecaka
jeszcze kolejne butelki wody zakupione w Duty Free. Cały on…
Potem
Demri powiedziała, że chyba jednak idzie spać, ja gawędziłam jeszcze chwilę z
Amy po czym ona postanowiła posłuchać muzyki, a ja wróciłam dokończyć
"Foxcatcher". Gdy wreszcie dotarłam do napisów końcowych postanowiłam
sobie też uciąć drzemkę.
Tyle,
że nie wiem czy przegadałam z dziewczynami całą noc, czy po prostu wydawało mi
się, że spałam tak krótko, bo miałam wrażenie, że już po dziesięciu minutach
światła zapaliły się w całym samolocie i pasażerowie zaczynali zmierzać do
łazienki. Patrzyłam na nich nie przytomnym wzrokiem nie mając ochoty na żadną
interakcję. Moje słodkie nieróbstwo nie trwało długo. Zaraz cały sztab
stewardess zaczął rozkładać mi stolik, nakrywać obrusem, zbierać jakieś
szczególne zamówienia na napoje i proponować coraz to kolejne rzeczy na
śniadanie. Zadowoliłam się jogurtem z musli i muffinem, co wywołało kolejne
zdziwione spojrzenia wśród obsługi samolotu. Nie moja wina, że nie jem na
śniadanie bekonu, fasolki po bretońsku, naleśników i hamburgera.
Gdy
skończyłam się myć okazało się do lądowania mamy półtorej godziny i mimo tego,
że wiedziałam, iż zawsze tak robią i nie budzą Ciebie, bo już za chwilę
lądujemy tylko dlatego, że…no właściwie to nie wiem, to się porządnie
wkurzyłam, bo przecież mogłam jeszcze spać. Postanowiłam więc wyżyć się na Lauf
grając w statki przez najbliższy czas, gdy można było mieć jeszcze wszystko w
wygodnych pozycjach.
Potem
rozpoczął się proces lądowania. Zamknąwszy telewizor, stolik i wszystko co
mogłam wyjrzałam przez okno. Kołowaliśmy nad Londynem. Lubiłam oglądać widoki
podczas lądowania i wyobrażać sobie, że to nie jest prawdziwe miasto tylko
makieta w Barneskole. I domki jednorodzinne to pomalowane pudełka
od zapałek, a te duże wieżowce to owinięte aluminiową folią klocki. Sam Gherkin
to po prostu pikla również pokryta folią, żeby wydało się, że jest szklany. I z
czasem te makiety stają się coraz większe i już po chwili pudełko od zapałek
staje się dwa razy większe niż ty, a to oznacza tylko jedną rzecz - za chwilę
poczujesz uderzenie i już nie długo będziesz mógł wyjść z samolotu.
Na
Heathrow włóczyłyśmy się po sklepach oglądając ubrania. Dziewczyny chyba
jeszcze nie doszły do etapu, kiedy się rozumie, że nie ma już środka nocy w
Stanach tylko jest rano w Europie. Ja próbowałam nie myśleć o zmęczeniu
koncentrując się na oglądaniu ubrań.
Na
szczęście nasze marnowanie czasu w Lodnynie nie trwało długo i już po godzinie
siedziałyśmy w pierwszym rzędzie samolotu w British Airways. A tam zrobili to
co zawsze robią w każdych liniach lotniczych o siódmej rano - zaserwowali nam
śniadanie. Drugie śniadanie tego dnia. Odmówiłyśmy po raz kolejny spotykając
się z zaskoczonymi spojrzeniami stewardess. Tylko ja poprosiłam o sok pomidorowy
z pieprzem, co wywołało uśmiech na twarzy obsługującej mnie dziewczyny tak
jakbym właśnie spełniła jej największe marzenie.
Wiedziałam
jak karkołomne jest dosypianie teraz. Sprawiłoby to, że byłabym jeszcze
większym zombie niż do tej pory. Dlatego postanowiłam
przeglądać magazyn samolotowy. Żeby zabić jak najwięcej czasu wzięłam sobie za
cel przeczytać każdy artykuł co do joty. Nawet jeśli dotyczył on zmian w
kanadyjskich wizach. Musiałam się czymś w końcu zająć, a czytanie On The Air i
picie soku pomidorowego to była właściwie moja rutyna. Tutaj już nie było opcji
grania w statki, więc musiałam się czymś zrewanżować.
W końcu
po trzynastu ciężkich godzinach stanęłyśmy na docelowym lądzie. Muszę przyznać,
że mimo tego, iż lubiłam latać Air New Zealand to odetchnęłam z ulgą. W
pośpiechu kierowałyśmy się do wyjścia, a ja - jak to zwykle ja - wyśmiewałam
się z tych frajerów, którzy zacheckowali swój bagaż i teraz muszą czekać, jakby
nie mogli wziąć podręcznego i opuścić lotnisko pół godziny wcześniej. Jak my na
przykład.
Ja
szłam najszybciej z całej grupy. Może dlatego, że im krótszy był dystans do
wyjścia z terminalu tym ja bardziej podekscytowana byłam spotkaniem moich
braci. W efekcie gdy już widziałam koniec korytarza prowadzącego na halę główną
biegłam. Jak się spodziewałam zobaczyłam Vegarda przy samej barierce. Stał do
wszystkich tyłem i robił coś na telefonie. Nie fatygując się nawet przejściem
jak normalny człowiek naokoło złapałam go za szyję i wydałam z siebie okrzyk
radości. Ten początkowo drgnął przerażony, ale potem obdarzył mnie cudownym
uśmiechem.
- Nora!
Cześć! - ścisnął mnie. Zabawnie bo byłam od niego wyższa. Co prawda jakieś
tylko dwa centymetry, ale jego musiało to dobijać, że w przypadku Ylvisakerów
najstarszy równał się najniższy. Szczególnie, że od zawsze miał kompleks
niskości. Zamieniliśmy kilka słów o podróży i przyszła reszta grupy. Stanęły
obok mnie. Brązowe oczy Vegarda skakały z jednej na drugą.
-
Mówiłeś, że mogę kogoś zabrać - powiedziałam. Po norwesku rzecz jasna.
- Mhm…z
Tobą i tak by nie było innej opcji - posłał mi uśmiech.
- To
jest Demri Draven, Amanda Finnes i Laufey Thorsdóttir. Seatlle, Liverpool i
Islandia - przedstawiłam moje towarzyszki podróży.
-
Vegard Ylvisaker jak już pewnie wiecie - odparł mój brat tym razem po angielsku
i nie zmieniając języka kontynuował - Sprawa jest taka. Jest dziewiąta rano. My
jesteśmy tu już od trzech godzin. Bard jest w hotelu. Ja oficjalnie pojechałem
po sprzęt. Mamy się spotkać o jedenastej. Próba zaczyna się dopiero po
południu, więc mamy dwie godziny do zabicia - wypalił rzeczowo.
- Bard
nie wie, że tu jesteśmy? - spytała Amanda.
-
Oczywiście, że nie…wtedy by nie było fanu - odparł Vegard.
- To
wiecie co… - wtrąciłam - Chodźmy na kawę. - zarządziłam. Po czym zapytałam już
w ojczystym języku brata czy jest samochodem czy nie. On tylko mnie obśmiał, że
jak miałbyć samochodem jak przyleci tutaj z Oslo. I wręczył nam bilety na
pociąg. Zapewnił nas, że na dworcu jest Espresso House i mają tam całkiem
przyzwoite napoje.
- Nie
będziemy przeszkadzać Bardowi? - spytała Demri, gdy już jechaliśmy do
centrum.
- Co
ty…inaczej bym was tutaj nie zapraszała - wzruszyłam ramionami.
-
Znaczy jak nie chcecie się mieszać w sprawy Ylvisakerów to wiecie do niczego
nie zmuszamy - dodał Vegard.
- Mogę
wam załatwić przewodnika - uśmiechnęłam się i postukałam w komórkę. Następnie
skorzystałam z faktu, że istnieje Arlanda Express WiFi Network zagłębiłam się w
media społecznościowe.
<No więc mam nadzieję, że nie macie mi za złe podzielenia wyjazdu na kilka
części, ale na razie nie mam szczególnych pomysłów, więc czekam, aż może wy coś
napiszecie ;) I przepraszam, że taki krótki>
Nieźle się rozkręcasz z długością rozdziałów. Tylko pozazdrościć i podziwiać! No to już mówię. Czekanie na lotnisku… Tak. Dobrze to ujęłaś. Miały szczęście, że czekały tylko godzinę. Raz kiblowałam we Frankfurcie ponad trzy godziny. O tyle dobrze, że mają tam darmową kawę, czekoladę, co chcesz i jeszcze są takie dobre. O. no i znalazłam w gazetach relację z koncertu Kings of Leon i Caleb był, to go sobie zabrałam i do teraz wisi w pokoju xD Co do Abby… Sporo latałam samolotami i nigdy nie słyszałam, żeby ją puszczali. Życie Pi… Moja mama to czytała dawno temu i pamiętam tylko tę super okładkę, którą uwielbiałam jako dziecko.
OdpowiedzUsuńhttp://www.gimnazjum1.bierun.pl/biblioteka/okladki/zyciepi.jpg
Niby nic specjalnego, a zawsze chiałam ją przeczytać. A potem jakoś wyszło, że nie przeczytałam. Ale nie widziałam filmu, więc wsyzstko przede mną ;) Hah z tymi posiłkami to jest naprawdę różnie. Jak leciałam do Stanów, to ciągle donosili picie, a jedzenia praktycznie wgl XD
Rozdział cud malina. Zresztą zawsze dobrze mi się czyta Twoje rozdziały. Prosty język, bez udziwnień, a do tego spójny. Jak najbardziej na tak. A wgl co Ty gadasz, że krótki? Jest super długi! Jak na nas xD Czekam na resztę!! Naprawdę dobry rozdział ;)
Ja tutaj nie bez powodu pisałam o Air New Zealand, bo właściwie na taki naprawdę długi ponad 10 godzinny lot to tylko tam leciałam, więc nie chciałam zmyślać coś o liniach lotniczach innych. A nawet sprawdziłam czy lata i lata właśnie przez Londyn. A Abbę to zawsze słysze jak lecę do Szwecji. W sensie, że z reguły puszczają coś z kraju do którego się leci. Ale może tylko tak u mnie wypada.
UsuńMiło mi. Ja się właśnie tak staram pisać, bo skoro jest w pierwszej osobie to wyobrażam sobie, że Nora by właśnie tak opowiadała historie.
W ogóle to się trochę wkopałam, bo właśnie już wpadłam na pomysł cześci dalszej…ale cii…dam się wam wykazać xD
Po primo, ić, bo Cię trzasnę. Jeszcze raz mi powiesz, jaka to Nora jest nieciekawa...
OdpowiedzUsuńPo secundo, ić, bo Cię trzasnę. Dać całkiem przyzwoity rozdział i narzekać, że krótki...
Po tertio... Teraz możesz zostać xD Straaasznie fajnie i szybko się czyta Norę, bo rozdziały są pisane takim językiem "mówionym". Bez udziwnień. no i przebija się przez to charakter samej postaci. Dobrze też, że tyle włożyłaś w opis lotu i lotniska. Ja strasznie boję się latać i musiałabym się nieźle nagłowić, żeby ogarnąć fragment napisany na szybko. I bardzo dobrze, że w Twoim tekście Lauf usiłowała iść spać, bo akurat lęk przed samolotami przekażę mojej Islandce, a stworzyłaś mi do tego podłoże idealne ^^
Dzięki za życie Lauf xD i dzięki za miłe słowa. Staram sie jak moge, a za inspiracje dziękuj Edgarowi Keretowi. A za lot to no cóż...nie wiedziałam, że Lauf ma stracha, ale podczas lotu wszyscy śpią jak się przekonałam. Serio. Wiem z autopsji. Tusen takk. God natt. Lykke til.
Usuń32 year-old Software Consultant Deeanne Becerra, hailing from Vancouver enjoys watching movies like "Craigslist Killer, The " and Taekwondo. Took a trip to Primeval Beech Forests of the Carpathians and drives a 3500 Club Coupe. widok
OdpowiedzUsuńdobry adwokat rzeszow podzial majatku
OdpowiedzUsuń