Layout by Raion

wtorek, 21 kwietnia 2015

Laufey Thorsdóttir

Są ludzi otwarci i zamknięci w sobie. Aktywni i leniwi. Wybuchowi i spokojni. A także ci z mocną głową i ci, którzy zdecydowanie powinni darować sobie promile. Nora należała chyba do tej drugiej kategorii. Serio. Nie to, żeby wyglądała strasznie źle. Prezentowała się wręcz kwitnąco… jak na pół litra czystej. Rzecz w tym, że procesy myślowe u panny Ylvisaker zachodziły w zwolnionym tempie i do tego podlegały zwielokrotnieniu. Dziewczyna zaczęła niesamowicie plątać się w zeznaniach.

- Znasz Belzebuth? – zapytałam. Po części z ciekawości, a po części chcąc skrócić jej męki.

Zaprzeczyła, kręcąc przepraszająco głową, za co została zmrożona wzrokiem. Człowieku, oni są z Kanady! Prędzej powinnaś ich kojarzyć niż ja! – pomyślałam. Co prawda, nie jest to jakiś szczególnie znany zespół, ale stanowił idealny wręcz repertuar na ognisko. Ciepło mi się zrobiło na sercu na myśl o tysiącach nocy spędzonych pod gołym niebem mimo mrozu z łamanej francuszczyźnie na ustach. No, z tą łamaną to powinnam odliczyć Árgeira, który od dziecka uczył się francuskiego… Co stało się pretekstem do lekkiego podśmiewywania się i nazywania go naszym lokalnym Delacroix. (Tak, ten pan z „Zielonej mili”. Nie, nigdy nie próbowaliśmy usmażyć go na krześle elektrycznym. Ale w sumie niezła myśl…) Dotarło jednak do mnie, że jakieś 90% studentów Akademii to zatwardziali jazzmani i bluesmenki i Nora najwyraźniej się do nich zaliczała. Taa… Gdyby komuś wpadła w ręce moja playlista, prawdopodobnie z marszu dostałabym biały kubraczek z rękawkami do zawiązania na plecach i zostałabym wsadzona w taksówkę z karteczką „do egzorcysty” na czole. Nie, lepiej niech żyją w słodkiej nieświadomości.

Starałam się zagaić rozmowę, ale ewidentnie nam dziś nie szło. Zresztą, nie winiłam za to Norweżki. Chociaż nigdy nie zdarzyło mi się upić do nieprzytomności, domyślałam, że czuła się podle. A ja nie byłam najlepszą partnerką do rozmów o miłości swego życia. Tym sposobem  gadka zeszła na Norwegię i Szwecję.

- To jest wiesz taki konflikt bardziej dla jaj. Musimy się mieć z kogo powyśmiewać, nie? Ale tak naprawdę to traktujemy Szwecję jak starsze rodzeństwo. Dogryzamy sobie, ale naprawdę bardzo się kochamy.

Uniosłam jedną brew w geście niedowierzania. Miałam okazję raz być w Szwecji w trakcie trwania zawodów w narciarstwie biegowym. Idąc jakąś pubową uliczką, chyba ze cztery razy usłyszałam krzyk „te norweskie psy”  z któregoś z lokali. Chociaż, jak przypomniałam sobie odzywki Árgeira i Larsa z dzieciństwa…

- W sumie to pasuje…  Ja w ogóle się nie odnajduje w Ameryce. I te korki…  I to wszystko… - plotłam, co mi ślina na język przyniosła. Ale chyba potrzebowałam porządnie wygadać się komuś stąd. Poza tym miałam ciche wrażenie, że Freyja miała mnie już dość.

- Fakt. Ja też tęsknię za Norwegią. Nie mogę sobie wyobrazić miesiąca bez myseost i w ogóle nie wiem jakim cudem, ale słodycze tutaj są słodsze niż w Oslo. Po za tym można pić od dwudziestu jeden lat i za każdym razem muszę się modlić, że darują mi, bo albo nie zauważą albo machną ręką na obcokrajowca.

Trochę zdziwiło mnie to, że użyła duńskiego wyrażenia „myseost”. O ile dobrze pamiętałam, Norwedzy nazywali ten ser „mysost”.

- Okropne. Może Stale ci przywiezie trochę myseost? – powtórzyłam za nią ten sam zwrot. A ten przekąs w głosie… Jakoś samo wyszło. Oj, coś czuję, że jeśli mam się przyjaźnić z Norą, to będę musiała się oduczyć sarkazmu przy każdej wzmiance o jej chłopaku.

- Właśnie!  - zaczęła wesoło, jakby w ogóle niczego nie wysłyszała - Skoro tak brakuje ci Skandynawii to może pojechałabyś ze mną do Sztokholmu na urodziny mojego brata? Szwecja to nie Islandia, ale przynajmniej się wyrwiesz z LA, a ja będę mieć z kim pogadać.

- Jeszcze się pytasz?

Nie mam w zwyczaju nadmiernej wylewności w stosunku do nowo poznanych osób, ale teraz pojęcie krzyczeć z radości nabrało nowego znaczenia.



- Freyja!

- Hmm…?

Tak jak mówiłam, moja najlepsza przyjaciółka od jakiegoś czasu miała mnie dość. Konkretnie to od dwóch dni. Zapomniałam wtedy przeliczyć czas i niechcący zadzwoniłam do niej o trzeciej w nocy. Odebrała, ale gdyby wyrażenie „lodowaty ton” nie było metaforą, to Freyja mogłaby w tamtej chwili robić za sklepową chłodziarkę.

- Lecę do Szwecji!

- Kiedy? – znudzenie wyparowało, a jego miejsce zajęło żywe zainteresowanie. Zawsze to była jakaś okazja, żeby się zobaczyć. Droga, niewygodna i wymagająca wiele zachodu, ale jednak okazja.

- W piątek wieczorem mam nocny samolot. Według tutejszego czasu.

- Na ile?

- Z tego co zrozumiałam to jeden dzień.

Po drugiej stronie było słychać westchnienie zawodu. Plany spotkania prysły jak bańka mydlana i ekscytacja obu stron trochę opadła.

- W ogóle zabieram się ze znajomą z uczelni.

- Spowinowacona z aktorem, piosenkarzem czy artystą? – weszła mi w słowo.

- A strzelaj.

- Piosenkarz.

- Nákvæmlega! Mówi ci coś nazwisko Ylvisaker?

Po drugiej stronie zaległa na chwilę martwa cisza, a ja uśmiechnęłam się jednym z moich najgorszych uśmiechów. Bard i Vegard byli jednymi z największych idolów Freyji.

- Żyjesz tam?

- Nie bardzo, powiem ci.

- A mogę cię dobić?

- Leżącego się nie kopie…

- Oj, daj mi tę przyjemność, proszę.

Westchnienie.

- Dawaj…

- Zerknij w kalendarz.

Szuranie kartkami.

- Że kiedy na kiedy, mówisz, tam będziesz?

- Na sobotę – zaszczebiotałam.

- WPRASZASZ SIĘ NA URODZINY BARDA YLVISAKERA?!

Zaśmiałam się. Nie miałam serca się dłużej nad nią pastwić.

- Nie wiem dokładnie, czy będę na samych urodzinach. Ale jadę z jego siostrą, więc jest jakaś tam szansa.

- Wiesz, jak ci zazdroszczę…?

- Mogę mieć o tym niejakie pojęcie.

- Cykniesz mu fotkę i weźmiesz mi autograf albo coś…? - zapytała błagalnie.

- Oczywiście, że ci wezmę! Dla ciebie mogę ukraść tę jego gitarę czy saksofon czy co on tam ma.

- Nie, to sobie może darujemy…

***

Punktualnie o dziewiątej weszłyśmy na pokład samolotu. Chociaż nie, nie samolotu. Latającej rezydencji. Nie mogę powiedzieć, że wcześniej nie latałam. Byłam na kilku zawodach wyjazdowych, więc był wtedy ze mną mój trener, ekipa i zazwyczaj kilku innych zawodników. Nie mówiąc już o tym, że trzeba było przetransportować również konie i cały sprzęt. Albo inny przykład: droga do Akademii. Zabrałam ze sobą mnóstwo bagaży, jeszcze więcej drobiazgów i do tego całkiem spory samochód. Ale nigdy nie latałam w takiej klasie. Fotele porozrzucane po całym kadłubie, każdy ma namiastkę swojej przestrzeni osobistej.

- Business Premium Frajerzy! – krzyknęła Nora.

Zacisnęłam zęby. Dałabym głowę, że kilka osób odwróciło się w jej stronę. W rzucaniu morderczych spojrzeń wyprzedziła mnie jednak Amanda.

- Vegard Ylvisaker funduje.

Właśnie miałam o to zapytać. Nora po prostu zapytała się, czy chciałabym lecieć i podała nam datę. Zero jakichkolwiek dodatkowych informacji, takich jak, chociażby, cena biletu. Chociaż gdy pomyślałam o tych wszystkich luksusach, jakie czekają nas podczas rejsu, chyba wolałam nie wiedzieć, ile to musiało kosztować.

- Serio? Abba? – spytała Demri, kiedy z głośników zaczęły sączyć się dźwięki „Gimme! Gimme! Gimme!”.

Tak. I czeka nas to przez najbliższe kilka godzin – pomyślałam, upychając swój bagaż w lukach nad głową.

Potem dziewczyny zajęły się rozmową, a potem odkrywaniem dobrodziejstw klasy Premium. Ja natomiast wsunęłam ręce pod uda i za wszelką cenę starałam się nie kierować wzroku na żadne okno. Tak, sakramencko boję się latać. I nie chodzi tu o lęk wysokości. Jako dziecko właziłam na różne dziwne rzeczy, a i teraz zdarzało mi się czasem znaleźć się na drabinie. Chodziło o sam fakt przebywania  w metalowej puszcze jakieś dziesięć kilometrów nad ziemią. Tudzież oceanem. I prawie zerowymi szansami przeżycia w razie wypadku. Chociaż zaliczyłam już w swoim życiu całkiem sporo lotów, nigdy nie przestałam się bać, co Baldur i Freyja perfidnie wykorzystywali. Przed każdym lotem dostawałam mocnopomocne rady typu: „Lęk przed lataniem nie jest w rzeczywistości lękiem przed lataniem, lecz lękiem przed tym, że przestaniesz latać” albo „ Nie masz po co bać się wysokości. Powinnaś bać się gruntu. To grunt zabija”. Morale skakało mi po tym do góry jak cholera, naprawdę. W dodatku to był strach z gatunku tych, które po prostu SĄ. Nie masz żadnych ataków paniki i okresów spokoju, tylko cały czas nieustanne napięcie. Oto dlaczego po wyjściu z samolotu prawie zawsze wyglądałam jak siedem nieszczęść.

- Zagrasz? – Nora przerwała moją gehennę i zamachała w powietrzu świeżo narysowaną planszą do statków.

Pokiwałam głową. Wszystko lepsze niż siedzenie bezczynnie i rozmyślanie, jak bardzo jest źle. Zdążyłyśmy rozegrać może z pięć kolejek, bo została nam zaoferowana obiadokolacja. Wydała mi się to zupełnie nieodpowiednia pora na posiłek, ale zmusiłam się do zjedzenia kanapki z konfiturą. Cud, że mój żołądek się nie zbuntował. Przemogłam się i zerknęłam za okno, ale zobaczyłam tam tylko ciemność, to wywołało u mnie kolejne dreszcze. Oznajmiłam Norweżce, że idę spać, chociaż „idę” było tu określeniem zdecydowanie na wyrost.

Rzadko zdarzało mi się używać jakichkolwiek medykamentów, ale wyjęłam z torebki małą butelkę wody i delikatne tabletki nasenne. To był mój sprytny sposób na przetrwanie dłuższych lotów. Po prostu przesypiałam je, choćby na siłę. Połknęłam jedną pigułkę, maksymalnie rozłożyłam fotel i ułożyłam się twarzą do ściany. Myślcie, co chcecie, ale wolałam względną nieświadomość od palpitacji serca. Serio.

Obudziłam się równo z zapaleniem świateł w samolocie. Chociaż może to światła obudziły mnie. W każdym bądź razie, rozciągnęłam się na tyle, ile mogłam i spróbowałam wstać.  O dziwo, nie byłam nawet tak zesztywniała. Od razu zebrałam potrzebne rzeczy i poszłam do łazienki.

- Nie jest tak źle… - mruknęłam, patrząc na swoje odbicie w lustrze. Naprawdę, lekko podkrążone oczy i trochę bladości to był niezły wynik. W części pasażerskiej powitała mnie Nora, machająca do mnie kolejną planszą.

- Kobieto, zamęczysz mnie tym… - zaśmiałam się, biorąc od niej ołówek.

Około półtorej godziny później wylądowaliśmy na lotnisku Heathrow w Londynie. Dziewczyny wyglądały na zachwycone perspektywą jedynie godziny czekania. Ja wolałaby spędzić tu więcej czasu. Jakby nie patrzeć, Londyn był jednym z moich ulubionych miast. Nawet jeżeli kręciła się tylko w okolicy lotniska.

Dopiero w jakimś sklepie z ciuchami zobaczyłam moją przewagę przespanej całej nocy. Dziewczyny ledwie spoglądały ubrania, a właściwie tylko machały rękami. Nawet Nora raz po raz ziewała, choć ona chyba najbardziej próbowała się skupić na misji „Żyj, nie zaśnij”.

Kiedy w końcu stanęłyśmy na szwedzkiej ziemi, Ylvisakerówna dostała jakby zastrzyku energii. Prawie biegła, kiedy wychodziłyśmy z terminalu. Uśmiechnęłam się pod nosem. Ciekawe, jak ja będę wyglądać podczas odwiedzin na Islandii…

Vegard Ylvisaker stał przy samym wyjściu. Chociaż w tamtej chwili już nie stał, lecz chwiał się, bo Nora rzuciła się mu na szyję. Z rozbawieniem zauważyłam, że jest od niego trochę wyższa. Ale facet musi mieć kompleksy…

W tym momencie przekonałam się także, że islandzki i norweski wcale nie są tak podobne, jak myślałam. Nie zrozumiałam ani słowa z tego, o czym rozmawiali Ylvisakerowie, dopóki Nora nie przerzuciła się na angielski.

- To jest Demri Draven, Amanda Finnes i Laufey Thorsdóttir. Seatlle, Liverpool i Islandia.

Nie umknęło mojej uwadze, że Nora chyba nie potrafiła powtórzyć lub zapamiętać słówka „Boulngarvik”. Zaśmiałam się w duchu. Szykują się długie godziny uczenia się nawzajem języka.

- Vegard Ylvisaker jak już pewnie wiecie. Sprawa jest taka. Jest dziewiąta rano. My jesteśmy tu już od trzech godzin. Bard jest w hotelu. Ja oficjalnie pojechałem po sprzęt. Mamy się spotkać o jedenastej. Próba zaczyna się dopiero po południu, więc mamy dwie godziny do zabicia.

Dziewczyny ustaliły, że idziemy na kawę. Było mi to na rękę, trochę kofeiny zawsze się przyda. Miałam jednak jeszcze jedną rzecz do zrobienia. Kiedy Nora wbiła wzrok w telefon, a Amy i Demri zajęły się próbami odczytania norweskich nazw, ja strzeliłam Vegardowi fotkę. Dodałam do niej podpis „Szwecja pozdrawia” i kliknęłam sygnaturkę Freyji.

- Ale mi będzie zazdrościć… - mruknęłam, chowając telefon do kieszeni i biorąc pierwszy łyk cappuccino. 

<Krótko, bo krótko i nieco za późno. ;D Rozdział z serii absolutnie-nic-nie-wnoszę-do-fabuły-ale-i-tak-wstawię ^^ >

5 komentarzy:

  1. O Boże! O Boże! O Boże! Chyba cierpie na jakiś syndrom zbyt dużej ekscytacji dzisiaj, ale spadałam z łóżka i z jakieś dobre 5 minut wlepiałam wzrok w sufit z uśmiechem na twarzy, gdy dowiedziałam się, że przyjaciółka Lauf jest fanką Ylvis. Tak właśnie jest gdy poznasz kogoś podobnego nawet jeśli jest tylko wytworem czyjeś wyobraźni. No w każdym razie…taak.
    "Ale facet musi mieć kompleksy…" Vegard ma większy kompleks na punkcie niskości niż ja. A jest ode mnie 10 cm wyższy xDD
    Nie no dobra. Koniec. A i te statki to miałybyć wirtualne, ale tam /macha ręką/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, nie spadaj z łóżka! Jeszcze sobie kark skręcisz czy inne licho i kto nam będzie pisał? xD
      Weź mi nie niszcz dzieciństwa... Statki mają być na papierze, nooo! xD

      Usuń
    2. Spoko, mam niskie łóżko. Wysokość materaca ot co! I miękki dywan. Nie martw się mnie jest tak łatwo zabić.
      No dobra, dobra. Po prostu znowu opierałam się na wspomnieniach z lotu do NZ i grałam wtedy w statki na komputerze. Ale może być i tak…

      Usuń
  2. No i zajebioza. Rozdział nie jest o niczym przecież. Ja nie wiem, czego Ty od niego chcesz. Jest supcio! I tak jak myślałam, Fey nie jest zbyt wylewną osobą. Prosze bardzo rachu ciachu Perry ma cię brachu. Bożeno, jaki wafel ze mnie XD Jestem ciekawa,co napiszesz dalej. Ale wgl pani Thor nie jest znowu takim odludkiem względem muzycznym. Zobaczymy, jak dupeczki wrócą do Akademii. Nie, Fey serio. Uwielbiam jak piszesz. Twój styl. Wydaje mi się, że jest dojrzalszy od mojego ;D Pozdrawiam z konwersacji.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aj tam, aj tam. Jest o niczym i był pisany tylko i li dla mojej satysfakcji, że COŚ piszę xD
      Czy ja wiem, czy styl taki dojrzały...? Jest taki, bo Lauf taka jest. Gdybym pisała, nie przymierzając, Norą czy Demri, pewnie byłoby to skrobnięte zupełnie inaczej ;)

      Usuń