Są ludzi otwarci i zamknięci w sobie.
Aktywni i leniwi. Wybuchowi i spokojni. A także ci z mocną głową i ci, którzy
zdecydowanie powinni darować sobie promile. Nora należała chyba do tej drugiej
kategorii. Serio. Nie to, żeby wyglądała strasznie źle. Prezentowała się wręcz
kwitnąco… jak na pół litra czystej. Rzecz w tym, że procesy myślowe u panny
Ylvisaker zachodziły w zwolnionym tempie i do tego podlegały zwielokrotnieniu.
Dziewczyna zaczęła niesamowicie plątać się w zeznaniach.
- Znasz Belzebuth? – zapytałam. Po części
z ciekawości, a po części chcąc skrócić jej męki.
Zaprzeczyła, kręcąc przepraszająco głową,
za co została zmrożona wzrokiem. Człowieku, oni są z
Kanady! Prędzej powinnaś ich kojarzyć niż ja! – pomyślałam. Co prawda, nie jest to
jakiś szczególnie znany zespół, ale stanowił idealny wręcz repertuar na
ognisko. Ciepło mi się zrobiło na sercu na myśl o tysiącach nocy spędzonych pod
gołym niebem mimo mrozu z łamanej francuszczyźnie na ustach. No, z tą łamaną to
powinnam odliczyć Árgeira, który od dziecka uczył się francuskiego… Co stało
się pretekstem do lekkiego podśmiewywania się i nazywania go naszym lokalnym
Delacroix. (Tak, ten pan z „Zielonej mili”. Nie, nigdy nie próbowaliśmy usmażyć
go na krześle elektrycznym. Ale w sumie niezła myśl…) Dotarło jednak do mnie,
że jakieś 90% studentów Akademii to zatwardziali jazzmani i bluesmenki i Nora
najwyraźniej się do nich zaliczała. Taa… Gdyby komuś wpadła w ręce moja
playlista, prawdopodobnie z marszu dostałabym biały kubraczek z rękawkami do
zawiązania na plecach i zostałabym wsadzona w taksówkę z karteczką „do
egzorcysty” na czole. Nie, lepiej niech żyją w słodkiej nieświadomości.
Starałam się zagaić rozmowę, ale
ewidentnie nam dziś nie szło. Zresztą, nie winiłam za to Norweżki. Chociaż
nigdy nie zdarzyło mi się upić do nieprzytomności, domyślałam, że czuła się
podle. A ja nie byłam najlepszą partnerką do rozmów o miłości swego życia. Tym
sposobem gadka zeszła na
Norwegię i Szwecję.
- To jest wiesz taki konflikt bardziej dla
jaj. Musimy się mieć z kogo powyśmiewać, nie? Ale tak naprawdę to traktujemy
Szwecję jak starsze rodzeństwo. Dogryzamy sobie, ale naprawdę bardzo się
kochamy.
Uniosłam jedną brew w geście
niedowierzania. Miałam okazję raz być w Szwecji w trakcie trwania zawodów w
narciarstwie biegowym. Idąc jakąś pubową uliczką, chyba ze cztery razy
usłyszałam krzyk „te norweskie psy” z
któregoś z lokali. Chociaż, jak przypomniałam sobie odzywki Árgeira i Larsa z
dzieciństwa…
- W sumie to pasuje… Ja w ogóle się nie odnajduje w
Ameryce. I te korki… I to
wszystko… - plotłam, co mi ślina na język przyniosła. Ale chyba potrzebowałam
porządnie wygadać się komuś stąd. Poza tym miałam ciche wrażenie, że Freyja
miała mnie już dość.
- Fakt. Ja też tęsknię za Norwegią. Nie
mogę sobie wyobrazić miesiąca bez myseost i w ogóle nie wiem jakim cudem, ale
słodycze tutaj są słodsze niż w Oslo. Po za tym można pić od dwudziestu jeden
lat i za każdym razem muszę się modlić, że darują mi, bo albo nie zauważą albo
machną ręką na obcokrajowca.
Trochę zdziwiło mnie to, że użyła
duńskiego wyrażenia „myseost”. O ile dobrze pamiętałam, Norwedzy nazywali ten
ser „mysost”.
- Okropne. Może Stale ci przywiezie trochę
myseost? – powtórzyłam za nią ten sam zwrot. A ten przekąs w głosie… Jakoś samo
wyszło. Oj, coś czuję, że jeśli mam się przyjaźnić z Norą, to będę musiała się
oduczyć sarkazmu przy każdej wzmiance o jej chłopaku.
- Właśnie! - zaczęła wesoło, jakby w ogóle
niczego nie wysłyszała - Skoro tak brakuje ci Skandynawii to może pojechałabyś
ze mną do Sztokholmu na urodziny mojego brata? Szwecja to nie Islandia, ale
przynajmniej się wyrwiesz z LA, a ja będę mieć z kim pogadać.
- Jeszcze się pytasz?
Nie mam w zwyczaju nadmiernej wylewności w
stosunku do nowo poznanych osób, ale teraz pojęcie krzyczeć z radości nabrało
nowego znaczenia.
- Freyja!
- Hmm…?
Tak jak mówiłam, moja najlepsza
przyjaciółka od jakiegoś czasu miała mnie dość. Konkretnie to od dwóch dni.
Zapomniałam wtedy przeliczyć czas i niechcący zadzwoniłam do niej o trzeciej w
nocy. Odebrała, ale gdyby wyrażenie „lodowaty ton” nie było metaforą, to Freyja
mogłaby w tamtej chwili robić za sklepową chłodziarkę.
- Lecę do Szwecji!
- Kiedy? – znudzenie wyparowało, a jego
miejsce zajęło żywe zainteresowanie. Zawsze to była jakaś okazja, żeby się
zobaczyć. Droga, niewygodna i wymagająca wiele zachodu, ale jednak okazja.
- W piątek wieczorem mam nocny samolot.
Według tutejszego czasu.
- Na ile?
- Z tego co zrozumiałam to jeden dzień.
Po drugiej stronie było słychać
westchnienie zawodu. Plany spotkania prysły jak bańka mydlana i ekscytacja obu
stron trochę opadła.
- W ogóle zabieram się ze znajomą z
uczelni.
- Spowinowacona z aktorem, piosenkarzem
czy artystą? – weszła mi w słowo.
- A strzelaj.
- Piosenkarz.
- Nákvæmlega!
Mówi ci coś nazwisko Ylvisaker?
Po drugiej stronie zaległa na chwilę
martwa cisza, a ja uśmiechnęłam się jednym z moich najgorszych uśmiechów. Bard
i Vegard byli jednymi z największych idolów Freyji.
- Żyjesz tam?
- Nie bardzo, powiem ci.
- A mogę cię dobić?
- Leżącego się nie kopie…
- Oj, daj mi tę przyjemność, proszę.
Westchnienie.
- Dawaj…
- Zerknij w kalendarz.
Szuranie kartkami.
- Że kiedy na kiedy, mówisz, tam będziesz?
- Na sobotę – zaszczebiotałam.
- WPRASZASZ SIĘ NA URODZINY BARDA
YLVISAKERA?!
Zaśmiałam się. Nie miałam serca się dłużej
nad nią pastwić.
- Nie wiem dokładnie, czy będę na samych
urodzinach. Ale jadę z jego siostrą, więc jest jakaś tam szansa.
- Wiesz, jak ci zazdroszczę…?
- Mogę mieć o tym niejakie pojęcie.
- Cykniesz mu fotkę i weźmiesz mi autograf
albo coś…? - zapytała błagalnie.
- Oczywiście, że ci wezmę! Dla ciebie mogę
ukraść tę jego gitarę czy saksofon czy co on tam ma.
- Nie, to sobie może darujemy…
***
Punktualnie o dziewiątej weszłyśmy na pokład
samolotu. Chociaż nie, nie samolotu. Latającej rezydencji. Nie mogę powiedzieć,
że wcześniej nie latałam. Byłam na kilku zawodach wyjazdowych, więc był wtedy
ze mną mój trener, ekipa i zazwyczaj kilku innych zawodników. Nie mówiąc już o
tym, że trzeba było przetransportować również konie i cały sprzęt. Albo inny
przykład: droga do Akademii. Zabrałam ze sobą mnóstwo bagaży, jeszcze więcej
drobiazgów i do tego całkiem spory samochód. Ale nigdy nie latałam w takiej
klasie. Fotele porozrzucane po całym kadłubie, każdy ma namiastkę swojej
przestrzeni osobistej.
- Business Premium Frajerzy! – krzyknęła
Nora.
Zacisnęłam zęby. Dałabym głowę, że kilka
osób odwróciło się w jej stronę. W rzucaniu morderczych spojrzeń wyprzedziła
mnie jednak Amanda.
- Vegard Ylvisaker funduje.
Właśnie miałam o to zapytać. Nora po
prostu zapytała się, czy chciałabym lecieć i podała nam datę. Zero
jakichkolwiek dodatkowych informacji, takich jak, chociażby, cena biletu.
Chociaż gdy pomyślałam o tych wszystkich luksusach, jakie czekają nas podczas
rejsu, chyba wolałam nie wiedzieć, ile to musiało kosztować.
- Serio? Abba? – spytała Demri, kiedy z
głośników zaczęły sączyć się dźwięki „Gimme! Gimme! Gimme!”.
Tak. I czeka nas to przez najbliższe kilka
godzin –
pomyślałam, upychając swój bagaż w lukach nad głową.
Potem dziewczyny zajęły się rozmową, a
potem odkrywaniem dobrodziejstw klasy Premium. Ja natomiast wsunęłam ręce pod
uda i za wszelką cenę starałam się nie kierować wzroku na żadne okno. Tak,
sakramencko boję się latać. I nie chodzi tu o lęk wysokości. Jako dziecko
właziłam na różne dziwne rzeczy, a i teraz zdarzało mi się czasem znaleźć się
na drabinie. Chodziło o sam fakt przebywania w metalowej puszcze jakieś dziesięć
kilometrów nad ziemią. Tudzież oceanem. I prawie zerowymi szansami przeżycia w
razie wypadku. Chociaż zaliczyłam już w swoim życiu całkiem sporo lotów, nigdy
nie przestałam się bać, co Baldur i Freyja perfidnie wykorzystywali. Przed
każdym lotem dostawałam mocnopomocne rady typu: „Lęk przed lataniem nie jest w
rzeczywistości lękiem przed lataniem, lecz lękiem przed tym, że przestaniesz
latać” albo „ Nie masz po co bać się wysokości. Powinnaś bać się gruntu. To
grunt zabija”. Morale skakało mi po tym do góry jak cholera, naprawdę. W dodatku
to był strach z gatunku tych, które po prostu SĄ. Nie masz żadnych ataków
paniki i okresów spokoju, tylko cały czas nieustanne napięcie. Oto dlaczego po
wyjściu z samolotu prawie zawsze wyglądałam jak siedem nieszczęść.
- Zagrasz? – Nora przerwała moją gehennę i
zamachała w powietrzu świeżo narysowaną planszą do statków.
Pokiwałam głową. Wszystko lepsze niż
siedzenie bezczynnie i rozmyślanie, jak bardzo jest źle. Zdążyłyśmy rozegrać
może z pięć kolejek, bo została nam zaoferowana obiadokolacja. Wydała mi się to
zupełnie nieodpowiednia pora na posiłek, ale zmusiłam się do zjedzenia kanapki
z konfiturą. Cud, że mój żołądek się nie zbuntował. Przemogłam się i zerknęłam
za okno, ale zobaczyłam tam tylko ciemność, to wywołało u mnie kolejne
dreszcze. Oznajmiłam Norweżce, że idę spać, chociaż „idę” było tu określeniem
zdecydowanie na wyrost.
Rzadko zdarzało mi się używać
jakichkolwiek medykamentów, ale wyjęłam z torebki małą butelkę wody i delikatne
tabletki nasenne. To był mój sprytny sposób na przetrwanie dłuższych lotów. Po
prostu przesypiałam je, choćby na siłę. Połknęłam jedną pigułkę, maksymalnie
rozłożyłam fotel i ułożyłam się twarzą do ściany. Myślcie, co chcecie, ale
wolałam względną nieświadomość od palpitacji serca. Serio.
Obudziłam się równo z zapaleniem świateł w
samolocie. Chociaż może to światła obudziły mnie. W każdym bądź razie,
rozciągnęłam się na tyle, ile mogłam i spróbowałam wstać. O dziwo, nie byłam nawet tak
zesztywniała. Od razu zebrałam potrzebne rzeczy i poszłam do łazienki.
- Nie jest tak źle… - mruknęłam, patrząc
na swoje odbicie w lustrze. Naprawdę, lekko podkrążone oczy i trochę bladości
to był niezły wynik. W części pasażerskiej powitała mnie Nora, machająca do
mnie kolejną planszą.
- Kobieto, zamęczysz mnie tym… - zaśmiałam
się, biorąc od niej ołówek.
Około półtorej godziny później
wylądowaliśmy na lotnisku Heathrow w Londynie. Dziewczyny wyglądały na
zachwycone perspektywą jedynie godziny czekania. Ja wolałaby spędzić tu więcej
czasu. Jakby nie patrzeć, Londyn był jednym z moich ulubionych miast. Nawet
jeżeli kręciła się tylko w okolicy lotniska.
Dopiero w jakimś sklepie z ciuchami
zobaczyłam moją przewagę przespanej całej nocy. Dziewczyny ledwie spoglądały
ubrania, a właściwie tylko machały rękami. Nawet Nora raz po raz ziewała, choć
ona chyba najbardziej próbowała się skupić na misji „Żyj, nie zaśnij”.
Kiedy w końcu stanęłyśmy na szwedzkiej
ziemi, Ylvisakerówna dostała jakby zastrzyku energii. Prawie biegła, kiedy
wychodziłyśmy z terminalu. Uśmiechnęłam się pod nosem. Ciekawe, jak ja będę
wyglądać podczas odwiedzin na Islandii…
Vegard Ylvisaker stał przy samym wyjściu.
Chociaż w tamtej chwili już nie stał, lecz chwiał się, bo Nora rzuciła się mu
na szyję. Z rozbawieniem zauważyłam, że jest od niego trochę wyższa. Ale facet
musi mieć kompleksy…
W tym momencie przekonałam się także, że
islandzki i norweski wcale nie są tak podobne, jak myślałam. Nie zrozumiałam
ani słowa z tego, o czym rozmawiali Ylvisakerowie, dopóki Nora nie przerzuciła
się na angielski.
- To
jest Demri Draven, Amanda Finnes i Laufey Thorsdóttir. Seatlle, Liverpool i Islandia.
Nie umknęło mojej uwadze, że Nora chyba
nie potrafiła powtórzyć lub zapamiętać słówka „Boulngarvik”. Zaśmiałam się w
duchu. Szykują się długie godziny uczenia się nawzajem języka.
- Vegard Ylvisaker jak już pewnie wiecie.
Sprawa jest taka. Jest dziewiąta rano. My jesteśmy tu już od trzech godzin.
Bard jest w hotelu. Ja oficjalnie pojechałem po sprzęt. Mamy się spotkać o
jedenastej. Próba zaczyna się dopiero po południu, więc mamy dwie godziny do
zabicia.
Dziewczyny ustaliły, że idziemy na kawę.
Było mi to na rękę, trochę kofeiny zawsze się przyda. Miałam jednak jeszcze
jedną rzecz do zrobienia. Kiedy Nora wbiła wzrok w telefon, a Amy i Demri
zajęły się próbami odczytania norweskich nazw, ja strzeliłam Vegardowi fotkę.
Dodałam do niej podpis „Szwecja pozdrawia” i kliknęłam sygnaturkę Freyji.
- Ale mi będzie zazdrościć… - mruknęłam,
chowając telefon do kieszeni i biorąc pierwszy łyk cappuccino.
<Krótko, bo
krótko i nieco za późno. ;D Rozdział z serii
absolutnie-nic-nie-wnoszę-do-fabuły-ale-i-tak-wstawię ^^ >
O Boże! O Boże! O Boże! Chyba cierpie na jakiś syndrom zbyt dużej ekscytacji dzisiaj, ale spadałam z łóżka i z jakieś dobre 5 minut wlepiałam wzrok w sufit z uśmiechem na twarzy, gdy dowiedziałam się, że przyjaciółka Lauf jest fanką Ylvis. Tak właśnie jest gdy poznasz kogoś podobnego nawet jeśli jest tylko wytworem czyjeś wyobraźni. No w każdym razie…taak.
OdpowiedzUsuń"Ale facet musi mieć kompleksy…" Vegard ma większy kompleks na punkcie niskości niż ja. A jest ode mnie 10 cm wyższy xDD
Nie no dobra. Koniec. A i te statki to miałybyć wirtualne, ale tam /macha ręką/
Nie, nie spadaj z łóżka! Jeszcze sobie kark skręcisz czy inne licho i kto nam będzie pisał? xD
UsuńWeź mi nie niszcz dzieciństwa... Statki mają być na papierze, nooo! xD
Spoko, mam niskie łóżko. Wysokość materaca ot co! I miękki dywan. Nie martw się mnie jest tak łatwo zabić.
UsuńNo dobra, dobra. Po prostu znowu opierałam się na wspomnieniach z lotu do NZ i grałam wtedy w statki na komputerze. Ale może być i tak…
No i zajebioza. Rozdział nie jest o niczym przecież. Ja nie wiem, czego Ty od niego chcesz. Jest supcio! I tak jak myślałam, Fey nie jest zbyt wylewną osobą. Prosze bardzo rachu ciachu Perry ma cię brachu. Bożeno, jaki wafel ze mnie XD Jestem ciekawa,co napiszesz dalej. Ale wgl pani Thor nie jest znowu takim odludkiem względem muzycznym. Zobaczymy, jak dupeczki wrócą do Akademii. Nie, Fey serio. Uwielbiam jak piszesz. Twój styl. Wydaje mi się, że jest dojrzalszy od mojego ;D Pozdrawiam z konwersacji.
OdpowiedzUsuńAj tam, aj tam. Jest o niczym i był pisany tylko i li dla mojej satysfakcji, że COŚ piszę xD
UsuńCzy ja wiem, czy styl taki dojrzały...? Jest taki, bo Lauf taka jest. Gdybym pisała, nie przymierzając, Norą czy Demri, pewnie byłoby to skrobnięte zupełnie inaczej ;)