Obudziłam
się przed budzikiem. Zdecydowanie przed budzikiem. Na ślepo wymacałam telefon i
zmrużonymi oczami zerknęłam na godzinę.
Czwarta.
Rano.
Odłożyłam
telefon na biurko z głośnym westchnieniem. Jetlag, znany jako zespół nagłej
zmiany strefy czasowej. Przez jakiś tydzień jesteś żywym trupem. Nie śpisz w
nocy, nie kontaktujesz w dzień. Kiedy w LA jest południe, na Islandii jest już
siódma wieczorem. W efekcie na wpół przytomna umyłam się, ubrałam i około ósmej
przyczołgałam pod drzwi sali Lyle’a Owerko. Tak, doprowadzenie się do stanu
używalności, pokoju do jako takiego porządku i zjedzenie śniadanie z
byle-czego-z-proszku zajęło mi cztery godziny. I uwierzcie mi, gdyby można było
samemu sobie dać w twarz, ale to tak porządnie, to bym to zrobiła. Co mnie
podkusiło zapisać się na zajęcia o takiej porze?! Jeszcze gorzej poczułam się,
kiedy po piętnastominutowym pukaniu, nikt mi nie otworzył.
- Tutaj
wszyscy tak zlewają uczniów…?! – mruknęłam pod nosem. Znów zapowiadało się
snucie po uczelni cały dzień.
Teoretycznie
mogłabym iść jeszcze na malarstwo albo do Zimmera, ale bałam się, że mogę nie
rozróżniać czarnego od białego (w obu dziedzinach się to przydaje, serio).
Miałam cudowny zamiar powrócić do łóżka i spróbować nadrobić „stracony czas”.
Ku mojej frustracji, w korytarzu natknęłam się na pracownika Akademii
majstrującego coś przy moich drzwiach. Zerknęłam mu obcesowo przez ramię. No
świetnie! Będę miała współlokatorkę…
Kiedy
facet skończył, spróbowałam przeczytać nazwisko dziewczyny.
-
Hitaishi Aashiyana Cayce… - wystukałam. Chyba poprawnie, ale z całkiem
dźwięcznego imienia zrobiłam coś, co przypominało dźwięk piły łańcuchowej.
Delikatne języki i północna wymowa – najlepszy duet świata…
Późnym
popołudniem, po paru(nastu) godzinach włóczenia się, gdzie oczy poniosą,
zawędrowałam do baru na dachu. Ku załamaniu mojej mamy, uwielbiałam wyłazić na
wszystko, co było wysoko. Dachy były do tego idealne. Podeszłam do baru i
zamówiłam sok i jakieś ciastko z wystawy. To było chyba… brownie? Taa, zmiana
czasu znów zaczęła dawać się we znaki. Mózg mówił mi co innego, a słońce co
innego. Siadłam przy pierwszym z brzegu stoliku i pociągnęłam łyk. Chwilę
później jakaś blondynka, zapytała, czy może się dosiąść. Skinęłam niechętnie
głową. Ostatnie na co miałam wtedy ochotę, to było szczebiotanie o najświeższej
wpadce jakiegoś celebryty. Aleee… Ostatecznie mogła być niezła. No i była moja
pierwszą szansą na poznanie tutaj kogokolwiek. Skinęłam głową.
Mówiła
z twardym akcentem, który jednak trochę już przygasł. Musiała od dawna używać
prawie wyłącznie angielskiego.
- Skąd
jesteś? – spytała od razu, siadając. – Masz dość specyficzny akcent. Jakiś
język germański, prawda?
Przytaknęłam.
-
Velkomið Að!!!!
Uśmiechnęłam
się szeroko. Dopóki sami tego nie doświadczycie, nie macie pojęcia, jak to jest
usłyszeć swój język na obczyźnie. Choćby tak kaleczony jak w wersji blondyny.
-
Laufey Thorsdóttir – przedstawiłam się, wyciągając do niej dłoń.
- No
proszę, proszę córka Thora. Nora Ylvisaker. Bergen, Norwegia.
Zabrzmiało
to jak potwierdzanie tożsamości na lotnisku, ale i tak prawie pisnęłam:
-
Ylviaker?
-
Siostra Barda i Vegarda. Dziewczyna Stale'a Sandbecha.
Tak
jest, mam moją Norweżkę! Choć, z moimi czarnymi włosami, i tak wyglądała
bardziej nordycko niż ja, nie powiedziałabym , że jest z tych stron, gdyby się
nie przedstawiła. Drobna twarz, paznokcie jak od manikiurzystki, zerówki i
nieodłączny telefon, na który dyskretnie zerkała co parę minut. Musiała spędzić
tu sporo czasu.
-
Jedynaczka. Córka rybaka i sekretarki. Mogę sklasyfikować samochód jako
życiowego partnera?
Nora
uśmiechnęła się, błyskając białymi zębami.
- Może
dogadasz się z Jessy'm.
- Z
kim?
Dziewczyna
spojrzała się na mnie jak na kosmitę. Różowego.
- Ile
osób tu znasz? Albo chociaż kojarzysz z imienia?
-
Włącznie z tobą? Jedną – powiedziałam, gryząc ciastko. – Ale będę miała
współlokatorkę. Hitashi Aiyana Cayce, czy jakoś tak. Chyba jakaś Hinduska, nie
widziałam jej jeszcze. Dopiero montowali tabliczkę.
-
Pewnie przyjedzie niedługo, może nawet dziś wieczorem albo jutro. Na co
chodzisz? – zmieniła temat.
-
Malarstwo, gra na pianinie i fotografia – to ostatnie po dzisiejszym ranku
ledwie przeszło mi przez gardło.
- To
może czasem spikniemy się na fotografii. Mało coś tego masz.
-
Jeżeli szanowny pan psor nadal będzie tak nas olewał, raczej nie będziemy się
widywać często – Nora uśmiechnęła się jednym z tych uśmiechów, które sugerują,
że rozmówca totalnie nie ma racji. Coś mi się kołatało, że może Owerko ma powód
do olewana zajęć… - To tak na próbę. Jak mi się spodoba, zostanę i coś dobiorę.
Myślałam nad śpiewem i gitarą albo skrzypcami. A jak stwierdzę, że to nie dla
mnie, to spakuję manatki i wracam do domu.
Norweżka
już otwierała usta, żeby mi odpowiedzieć, ale jej wzrok powędrował w stronę
dziedzińca.
- Demri
mi macha. – Udałam, że imię „Demri” wcale nie wydaje mi się dziwne – Chyba chce,
żebym do niej przyszła…
Wzięła
swoją tacę i rzuciła mi radosne „Do zobaczenia”. Odwzajemniłam to
skinieniem.
Nora
była… fajna. Trochę roztrzepana, ale fajna. Nie mogę powiedzieć o jakimś nie
wiadomo jakim zachwycie po dziesięciu minutach rozmowy, ale może coś z tego
wyjdzie. Łatwiej mi tu będzie wytrzymać, mając się do kogo odezwać. A propos
wytrzymywania… Mój mózg stwierdził, że dość już aktywnego życia. Mimo, że była
dopiero jakaś 20:00, powlekłam się do pokoju. Niech cię, jetlagu!
Następnego
ranka było już lepiej. Wstałam o w miarę normalnej godzinie i byłam w stanie
bezproblemowo dotrzeć do łazienki i z powrotem. Moja współlokatorka dalej się nie
pojawiła, więc nie zwlekając zeszłam na śniadanie.
Siedziała
tam już Nora i dziewczyna o ciemnych włosach i mocno przyrumienionych makijażem
policzkach. Demri, przypomniałam sobie.
Chwilę
potem po głowie kołatały mi się także nazwiska Amanda Finnes, Meredith Pixie i
Jessy-bez-nazwiska.
- Ten
gość, który teraz wyszedł… Jessy, on tak zawsze ma? W sensie: nie dotykajcie
mnie, nie patrzcie nawet na mnie, bo jestem bratankiem wielkiego Toma Waitsa i
nie jesteście godni, by ze mną rozmawiać? – rzuciłam.
- Nieee,
jest całkiem spoko. Czasem ma tylko gorsze momenty – stwierdziła Demri.
-
Raczej czasem miewa lepsze momenty – zaśmiała się Nora.
- Oj, a
przecież mówiłaś, że się dogadamy – postanowiłam się z nią trochę podrażnić.
- Po
prostu też ma ukochany samochód.
Wzruszyła
ramionami, a w jej głosie nie było nawet krzty tej wesołości sprzed chwili. Coś
się chyba musiało rano podziać.
- Masz
samochód? – zagadnęła mnie Amanda.
- A
jakbym zabrała się z tymi wszystkimi tobołami przez pół świata? Na ciągnięcie
za sobą walizek przez całe Stany się nie piszę – uśmiechnęłam się. – Czarny
mustang w rogu.
Nastała
taka cisza, jakbym zagroziła komuś śmiercią. Ugryzłam się w język o parę słów
za późno. W sumie nie chciałam ani nie powiedziałam nic karygodnego, ale prawie
kompletnie nie znałam tych ludzi. Fakt, jeśli dobrze myślałam to stary,
seledynowy Fiat należał do Jessy’ego. Tylko, że mała pięćsetka to nie to samo
co musclecar spod igły. Postawiłabym 50 000 islandzkich koron, czyli jakieś…
400 dolców, że któraś z nich pomyślała o mnie jak o wypieszczonej dziewczynce z
bogatej rodziny. Zastanawiałam się tylko, która.
- Emm…
Tego… - usiłowałam przerwać niezręczną ciszę – Może któraś coś opowie? Bo
generalnie znam was tylko z imienia i przedmiotów na które chodzicie.
Potem
wzięłam największy kęs pancakesa, jaki tylko byłam w stanie zmieścić w ustach.
Im dłużej będę przeżuwać (czyt. im dłużej się zamknę), tym większa szansa, że
nie pogrążę się bardziej.
<
No, ogarnęłam to wszystko. Reszta w waszych cudownych klawiaturach >
Sformatowałam tekścik i już przeczytałam. Jak dla mnie opis Waitsa był cholernie trafiony xD Pierdolona księżniczka haha Najlepsza była ta niezręczna cisza po padnięciu nazwy mustanga. Już wyobrażam sobie te miny. Fajno, fajno. To teraz Perry zwalnia swój rozpęd i czeka na resztę ludzi. Ash! Rusz dupę!
OdpowiedzUsuń