Godziny dłużyły mi się
niemiłosiernie, więc kiedy w końcu zobaczyłam tabliczkę z napisem „Los Angeles”
, myślałam, że zacznę krzyczeć z radości. Nogi miałam już tak ścierpnięte, że
naciskałam pedały już chyba tylko z przyzwyczajenia. Miałam dziwne wrażenie, że
jeszcze parę kilometrów i zasnę za kierownicą, mimo tych wszystkich neonów,
muzyki i…
Z całej siły wcisnęłam
pedał hamulca, rękę miałam już na ręcznym. Nie zauważyłam, kiedy zmieniły się
światła. Maskę mojego samochodu od zderzaka innego dzielił może z centymetr.
Wolałam nie patrzeć jak to wygląda z tyłu. Wystarczyło mi, że nie usłyszałam (i
nie poczułam) żadnego uderzenia. Odetchnęłam głęboko.
- Już czas… - mruknęłam do
siebie, otwierając kolejną puszkę energetyka.
Tak, prawda. Jestem chora
na punkcie mojego samochodu. Mustang GT500 w wersji Shelby z 1967 był moim
ideałem, a ten konkretny egzemplarz to prezent na wyjazd od rodziców i
znajomych. Postarali się nawet, by był w moim ulubionym wariancie lakieru:
czarny z kremowymi pasami przez cała długość. Czasami wolałam nie myśleć, jaki
musiał być drogi… Załatwiłam już w banku, żeby moja nagroda z ostatnich zawodów
powędrowała na odpowiednie konta.
Cóż, przynajmniej nie
wyróżniałam się na ulicy. Wszechobecne Ferrari, Lamborghini, Porshe, Maseratti…
Ciekawe, jak wyglądają dzielnice biedy w tym mieście.
W tym momencie rozległ się
sygnał zestawu głośnomówiącego.
- Dzień dobry, dzień
dobry! Jak się ma nasza kochana Amerykanka?
- Baldur?
- Nie, święty Mikołaj. I
jak podróż w nowym wozie przez najbardziej ekstrawagancki kraj świata?
- Daj spokój. Mam na
rękach odgnioty od kierownicy, koszulka aż lepi mi się do ciała, więc marzę o
prysznicu i jeżeli jeszcze raz skończę w McDonaldzie, to będę musiała oddać
tapicerkę do prania. Z wiadomych powodów. A, dopijam właśnie ostatniego Tigera.
- Uuu, aż tak źle? Wiesz,
jeżeli tak bardzo cierpisz, to mogę przejąć od ciebie ten samoch…
- Spadaj – zaśmiałam się.
- Gdzie teraz jesteś?
Ustawiłam zestaw na
większą czułość, żeby zebrał również tą cała muzykę i wrzawę z zewnątrz.
- It's Californiiiiicatiooooon!
Wybuchłam śmiechem. To
mnie podsumował…
- Ile masz jeszcze do tej
całej uczelni?
Zerknęłam na GPS, który
właśnie pokazywał, żeby skręcić w lewo.
- Jakieś trzy kilometry.
Chyba już ją nawet widzę…
- No to nie psuję
podniosłego nastroju. Tala við
þig fljótlega! (Do usłyszenia!)
- Sæl!
Rozłączyłam się. Cóż,
przede mną trzy kilometry prostej drogi, a w radiu puścili Life is a Highway w aranżacji Racsal Flatts… To było bardzo
nieracjonalne, zważywszy na mój stan, ale położyłam cegłę na gaz.
Zajechałam pod dwa białe
budynki niedaleko plaży. Parking był przestronny, ale prawie pusty. Prócz
kilkunastu samochodów, należących pewnie do nauczycieli i starego Fiata 500,
był prawie pusty. Zaparkowałam w rogu, zatrzasnęłam drzwi i stanęłam przed
frontem większego z budynków. Kątem oka nadal miałam widok na parking, a za nim
plażę.
- Mają rozmach, szczwane
lisy… - wymsknęło mi się.
- Mogę prosić o jakiś
dowód tożsamości? – spytała ciemnoskóra sekretarka.
Pokazałam jej wizę i dowód
osobisty, a kobieta pokiwała głową i znikła na chwilę za masywną meblościanką.
Wróciła, trzymając w ręku moje papiery do tej szkoły.
- Klucz do pokoju
odbierzesz u dyrekcji – powiedziała, wręczając mi je.
- Gdzie jest do wglądu
lista uczniów? - Miałam dziwne przeczucie, że mogę być najstarsza na roku…
- Także u dyrekcji.
Korytarzem w lewo i drugie drzwi.
Skinęłam głową i udałam
się w tamtą stronę.
Już same drzwi
prezentowały się niebanalnie. Wbrew rozsądkowi zastanawiałam się, czy jeśli w
nie zapukam, to po drugiej stronie to usłyszą.
- Wejść.
Nacisnęłam klamkę, weszłam
do gabinetu i zdębiałam.
- Laufey Thorsdóttir, nie
mylę się? – powiedział najspokojniej na świecie sir Kenneth Branagh.
W głowie układałam już
plan, jakby tu zemdleć, żeby się nie poobijać.
- To jest kluczyk do
twojego pokoju, masz numer 128. Chwilowo jesteś sama, ale prawie na pewno ci
kogoś dokwaterujemy. Odprowadziłbym cię, ale chwilowo jestem trochę zajęty.
Bycie dyrektorem to nie tylko picie kawy.
W tym momencie coś mnie
tknęło, że mam język…
- Przepraszam bardzo za
to, że pokazuję się w takim stanie i za moją nieuprzejmość na początku.
Oczywiście, powinnam się przywitać. To nietakt z mojej strony. Po prostu nie
spodziewałam się zobaczyć tutaj kogoś takiego – wypaliłam jednym tchem.
Reżyser uśmiechnął się
delikatnie, co wydawało mi się nieprawdopodobne.
- Spokojnie, dużo osób tak
na początku reaguje. Potrzebujesz jeszcze czegoś?
- W zasadzie tak. Mogłabym
zobaczyć listę studentów na ten semestr?
- Oczywiście – powiedział,
podsuwając mi tabelę.
Przeleciałam oczami po
datach i rzeczywiście byłam najstarsza. Miałam nadzieję, że nie będę się czuła
jak dinozaur. Rzuciłam jeszcze okiem na nazwiska. Dwójka z listy na pewno było
w jakimś tam stopniu spokrewniona z celebrytami. „No, to szykuje się śmietanka
towarzyska…”, pomyślałam z niesmakiem. W tym momencie rzuciło mi się w oczy:
Ylvisaker. Skądś mi się ono kojarzyło, ale na pewno nie występowało z imieniem
Nora.
- Ona jest Norweżką? –
zapytałam, stukając palcem w napis.
- Tak. Siostra braci od
duetu Ylvis, jeśli cię to interesuje.
Mało brakowało, a kolejny
raz zbłaźniłabym się przy Branaghu, uderzając się dłonią w czoło. I to
porządnie! Jak ja mogłam, na litość, nie skojarzyć Ylvisa…?! No to może nie będzie
tak źle. Trochę Skandynawii w tym Amerykańskim kiczu jeszcze nigdy nikomu nie
zaszkodziło. Cały czas dziwiłam się, że tak utytułowany brytyjski reżyser
postanowił otworzyć swoją szkolę akurat tu.
- Chciałabyś może zerknąć
na listę nauczycieli?
- Czemu nie…
Kartkę z listą uczniów
przykryła kolejna lista. Przeleciałam po niej wzrokiem. Taylor Swift?! Żeby
tylko moja domniemana współlokatorka nie była jej wielką fanką, bo zwijam
manatki i wracam na Islandię. Nie wytrzymałabym. Dalej… Gość od tworzenia muzyki
jest chyba ze Szwecji.
- Profesor Owerko jest
zafascynowany Skandynawią…
- Będzie mnie uczył Hans
Zimmer?! – przerwałam mu prawie krzykiem.
Dyrektor uśmiechnął się
szeroko. Chyba podchwycił mój entuzjazm.
- Dokładnie tak. Godziny
jego pracy masz w teczce, którą dała ci Tania.
Miałam ochotę tańczyć ze
szczęścia. Będę pobierać nauki u mojego mistrza fortepianu! Uwagi do metrum,
dynamiki – wszystko z pierwszej ręki!
- Pozwolisz, że cię teraz
przeproszę. Jak już mówiłem, bycie dyrektorem to nie tylko picie kawy.
- Tak, tak, to ja
przepraszam, że zajęłam tyle czasu. Już idę się kwaterować.
W istocie owo „idę” było
swego rodzaju niedomówieniem, bo prawie pobiegłam przez Akademię. Minęłam kilka
pokoi, w tym jeden, w którym najwyraźniej ktoś urządzał, jak to jest po
angielsku… Domówkę, aż znalazłam numer 128 i grawerowane w pozłacanej tabliczce
czarne „Thorsdóttir”. Cóż,
na biedę najwidoczniej nie cierpią… Przekręciłam klucz w zamku i weszłam do
pokoju.
Nie był bogato urządzony,
a w moim mniemaniu nie był nawet ładny. Ale funkcjonalny. Odstawiłam zatem
walizkę, a bagaż podręczny rzuciłam na łóżko. Wyciągnęłam z niego tylko rzeczy
do mycia i poszłam na poszukiwanie łazienki. W tamtej chwili zabiłabym za
prysznic.
Siedziałam tam chyba z pół
godziny i zużyłam jakąś ⅓ wszystkich moich kosmetyków do kąpieli. Oraz
nieustannie krzywiłam się na wystrój. Ten, kto to projektował musiał mieć jakąś
wybitnie złośliwą postać daltonizmu.
Gdy już doprowadziłam się
mniej więcej do porządku, zabrałam się za aranżację pokoju. Na półce nad
łóżkiem ustawiłam przywiezione ze sobą książki. Ależ zdziwi się moja współlokatorka, kiedy zobaczy na ich grzbietach tytuły, których nawet nie
będzie mogła przeczytać. Na szafce nocnej położyłam ramkę z kolażem ze
zdjęciami. Na jednym byłam ja na kutrze taty z nogami w wodzie. Miałam wtedy z
osiem lat. Na drugim zagniatałam z mamą ciasto na chleb. Miałam twarz całą z
mąki, ale minę, jakbym podpisywała co najmniej konstytucję. Robione chyba w tym
samym roku. Trzecie to byłam ja, rodzice i nasze psy na plaży. Tu byłam jeszcze
młodsza – 6 lat…? Czwarte to było zdjęcie zrobione parę dni po dostaniu
Paillette. Do tej pory pamiętam przerażenie mamy, gdy jako dziesięciolatka
robiłam na mającym 145cm kucyku pełną lewadę. Piąte zostało zrobione polaroidem
dzień przed wyjazdem. Poszłam ze znajomymi na czekoladę i poprosiłam kelnera,
żeby zrobił nam zdjęcie. Pod spodem wszyscy się podpisali. Dziwnie się czułam,
wspominając te chwile. Z jednej strony cieszyłam się, że tu jestem, ale z
drugiej już tęskniłam za domem. Ameryka to nie jest mój świat.
Do szuflady powędrowały
moje szkice i nuty. Ubrania wrzuciłam tylko do dużej szafy – ich składaniem
zajmę się później. Na ostatek zostawiłam instrumenty. Mama patrzyła na mnie z
rozbawieniem, kiedy pakowałam skrzypce, gitarę i flet, powtarzając wciąż, że
przecież wybrałam tylko pianino, a tata spytał, czy im tu w ogóle coś zostawię.
Odpowiedziałam, że zostawię im fortepian, bo nie bardzo mam go jak spakować.
Wymiotłam z domu wszystko, co grało. Na razie odstawiłam mój dobytek do rogu
pokoju i rzuciłam się na łóżko.
- No, to jesteśmy w
Ameryce… - mruknęłam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz