Dobra, laski. Z racji tego, że na Nashville nie mam weny, a jak to Norah powiedziała 'To nasz blog' i załamujemy czasoprzestrzeń, wstawiam mój poświąteczny rozdział już teraz.
Jednak Wy piszcie o Świętach dalej!
Najwyżej potem zmienię datę publikacji.


Jednak Wy piszcie o Świętach dalej!
Najwyżej potem zmienię datę publikacji.
- O, nie – wyrwało mi się, ale było już za
późno. Czterech brodatych gości stało przede mną w całej swojej okazałości.
Uśmiechali się, a ja czułem jak z każdą sekundą coraz bardziej miękną mi nogi.
Śmiali się. No, przynajmniej sądziłem, że się śmieją. Gdzieś w tych ich brodach
znikała cała twarz, nawet oczy kryły się pod włosami.
- Jessy! – wykrzyknął jeden z nich
głębokim jak niedźwiedź głosem, podchodząc do mnie i podnosząc do góry w
żelaznym uścisku. Chciałem coś powiedzieć, ale gdybym się odezwał, zapewne
pękłyby mi żebra. Laufey Thorsdottir stała obok z opuszczoną w dół koparą i nie
mogła wykrztusić słowa. Zresztą miałem podobnie. Byłem nieco zirytowany tego
ranka. Nora od kilku godzin suszyła mi głowę, żebym pomógł jej napisać utwór,
aż w końcu uciekłem na parking, ale tu spotkałem Islandkę. Akurat miałem jej
powypominać, że jeździ jak potłuczona tym swoim mustangiem i lepiej żeby
uważała, bo prawie walnęła mojego Fiata. Jednak akurat gdy szedłem w jej
stronę, a dziewczyna wysiadała z auta, krzycząc, na parking Akademii zajechały
dwa motocykle i jeden Chevrolet El Camino. Zatrzymały się obok siebie, a
czwórka brodatych, wytatuowanych gości w okularach przeciwsłonecznych po chwili
stała przede mną. Największy z nich podszedł pierwszy, wyściskał, a później
każdy z nich podchodził i mnie przytulał czy targał włosy.
- Nieźle żeś się tu urządził! No, proszę
jaka śliczna dziewczyna! - rzucił jedyny blondyn wśród zgrai, wskazując ruchem
głowy na stojącą obok mnie Laufey. Zerknąłem jeszcze raz na dziewczynę kątem
oka. Centralnie ją zamurowało. - Długo się spotykacie?
- Co? Nie... - zacząłem, ale zaraz mi
przerwał ten sam typek, rzucając zdziwione pytanie:
- Wytrzymuje z tobą?
- Możesz ją sobie brać. Nie jest moja –
odparłem aroganckim tonem, chociaż szok spowodowany tą wizytą wciąż
pozostał.
- Cześć, piękna. – Mrugnął do Islandki
blondas, uśmiechając się szeroko. Przewróciłem oczami. Dopiero po chwili wrócił
spojrzeniem do mnie. – Może nas przedstawisz?
- Laufey to jest Ryan, Dave, Ricki i Ben –
wskazywałem każdego po kolei zbitej z tropu dziewczynie. Wszyscy uśmiechali się
do niej lub kiwali głowami. – Moi bracia - wydusiłem na koniec niechętnie. Nie
żebym ich nie kochał. Po prostu wpadli w najmniej spodziewanym momencie.
Spojrzałem na każdego z nich, snując wzrokiem po ich twarzach. Dziwne. Stanęli
według starszeństwa... Gdy tak na nich patrzyliśmy z Islandką, ci
przepychali się, śmiali i wyzywali. Moi ukochani bracia.
- Jess, słuchaj. Jechaliśmy taki kawał
specjalnie dla ciebie. Może zgodzą się, żebyśmy coś zjedli, pograli. Nocleg już
mamy – zagadnął mnie Ricki, odgarniając włosy do tyłu i zdejmując skórzaną
kurtkę. No, tak. Trzeci w kolejności brat był mistrzem trąbki. I oczywiście
tylko ona chodziła mu po głowie, za co dziękowałem Bogu. W końcu mogłem z kimś
pograć! Prawie się wzruszyłem. nie żeby w Akademii byli słabi muzycy.
Oczywiście, że nie. Tylko jako bracia Waits zawsze gdy byliśmy razem,
rozstawialiśmy sprzęt lub wyszukiwaliśmy zamienników instrumentów i graliśmy.
Znaliśmy każdy utwór jazzowy wielkich mistrzów na pamięć, a nierzadko
improwizowaliśmy. Ostatnio widzieliśmy się na ognisku z okazji urodzin Dave'a.
Mieliśmy tylko gitarę, ale garnki, sztućce, kosz na śmieci i kilka innych
drobiazgów stworzyło genialną orkiestrę.
- Pewnie. Wchodźcie - rzuciłem z lekkim
uśmiechem, patrząc na Rickiego. - Jedzenie to i tak musicie sobie sami kupić w
stołówce chyba, że chcecie iść na dach. No, a pograć to bez problemu. Zajęcia
już się kończyły. A przynajmniej większość. Ciągle chodzę grać w nadgodzinach,
więc bez problemu do wbijemy się do jakiejś sali.
- Super! Chodźcie chłopaki! – krzyknął do
reszty Ricki. Zauważyłem, że Ben już zagadywał Fey. A jakżenby inaczej. Gdy
Ricki i Dave rzucali głośne uwagi między sobą, a Ben zajmował się Islandką,
Ryan podszedł do mnie i ogarnął ramieniem. Był najstarszy, najsilniejszy i zawsze
się go słuchaliśmy. Ryan miał trzydzieści osiem lat, dwójkę dzieci i własny
warsztat samochodowy. Chociaż bardziej od aut kochał motocykle. Odkąd pamiętam
jeździł na wszystkie zloty, gdzie nie raz dostał łomot. Od pierwszego razu
zrobił w naszym garażu siłownię. Spędzał tam praktycznie całe dnie. Nawet od
czasu do czasu boksował, pokazując swoim młodszym braciom jak się bronić.
Mamie niezbyt się to podobało, ale nie miała tak silnego przebicia, żeby
przekonać Ryana, aby przestał. 'To tylko do obrony', tłumaczył i dalej
pokazywał nam ciosy i uniki. W każdym razie nigdy potem nie przegrał walki. Jak
reszta Waitsów był lojalny wobec rodziny i nigdy mnie nie zawiódł. Najmniej też
udzielał się muzycznie. Odkąd skończył osiemnaście lat, musiał pracować w miejscowym
tartaku, żeby pomóc rodzicom i nie miał tyle czasu dla muzyki co my. Mimo to
wciąż zasuwał na gitarze, harmonijce i akordeonie.
- Przypakuj trochę – rzucił do mnie,
uderzając mnie w pierś z otwartej dłoni. Na chwilę odebrało mi dech. – Jesteś
taki chudy. Dają tu dobre jedzenie? – spytał zmartwiony. Cały Ryan.
- Nie martw się. I tak chyba trzymam się
najlepiej z tej całej zgrai.
- Moja krew! – rzucił, po czym przyciągnął
mnie ramieniem i mocno pocałował w głowę. – Ale i tak jedz więcej.

- Dobra. A jak tam u Donny? – spytałem,
zmieniając bieg rozmowy. Zawsze za dużo się martwił o swoich młodszych braci.
Szczególnie o najmłodszego. Niekiedy było to irytujące, ale tylko niekiedy.
Jednak gdy przyjeżdżał po mnie do przedszkola czy potem szkoły, czułem się
dumny, mając takie brata. Jako jedyny postępował rozważnie i nie poddawał się
emocjom. No, może raz. I wtedy przypłacił to krótką wizytą w więzieniu. Stamtąd
też miał swój pierwszy tatuaż.
- Ta kobieta jest najwspanialszą
dziewczyną jaką znam. Zaraz po mamie – odparł ze śmiechem, po czym zatrzymał
mnie i podciągnął rękaw. – Zobacz, jaki mam tatuaż.
Wszyscy moi bracia mieli tatuaże. Gdy
siedziałem w salonie i tatuowano mi wizerunek naszej babci - Mary Jo, siedzieli
za mną i patrzyli jak ich mały braciszek zaczyna dorastać.
- A co u mamy? – spytałem, po tym jak
pogratulowałem nowej dziary. Miał gust. Nie powiem. Ryan rzucił tylko, że jak
przypakuję to też będę chciał sobie zrobić kolejne, a ja tylko pokręciłem
głową. Czyli tak brzmiały nowe rozkazy – przypakuj, zapuść brodę i walnij sobie
kolejny tatuaż.
- Tęskni za tobą – rzucił w końcu Ryan,
odgarniając do tyłu włosy. – Nie może się doczekać kiedy w końcu przyjedzie i
zobaczy jak jej syn zdobywa Los Angeles jednym dźwiękiem.
- No, to faktycznie trudne – odparłem, po
czym weszliśmy do budynku mieszkalnego.
- O, kurde! Ale luksusy! – Usłyszałem od
razu za sobą podekscytowanego Bena. Gdy obejrzeliśmy się z Ryanem, zobaczyliśmy
gapiących się na wszystko Rickiego i blondyna. Dave tylko stał w miejscu i
wędrował wzrokiem po przeszklonych ścianach z nieprzeniknioną miną. Moi bracia.
Tutaj. Potrząsnąłem głową i ruszyłem w stronę schodów. Gdybym tego nie zrobił,
tkwiliby tam do wieczora podziwiając najmniejszy detal architektoniczny.
Słyszałem tylko jak Ryan woła resztę, żeby się ogarnęła i poszli za mną.
Zauważyłem też z niemałym zainteresowanie, że Laufey wcale nie uciekała, ale
prowadziła ożywioną dyskusję z Benem. Ten to potrafił złapać kontakt nawet z
największym ponurakiem. Nie miałem pojęcia, jak mu się to udawało. W każdym
razie Ben był największym lekkoduchem z naszej piątki. Nie przejmował się nigdy
niczym. Nic nie mogło wyprowadzić go z dobrego humoru. Do niego i Rickiego należał również El Camino, który kupili na spółkę kilka lat temu. Wygrzebali go
z jakichś śmieci i z pomocą Ryana doprowadzili do stanu, w którym prezentował
się w tej chwili. Mimo, że dzieliły nas tylko cztery lata różnicy Ryan, Dave i
Ricki uważali, że jestem o wiele dojrzalszy od naszego rodzinnego bawidamka.
Jednak mimo swojego o wiele za zluzowanego podejścia do życia, Ben był mistrzem
akordeonu. Nikt nie mógł mu odebrać tego tytułu. Nie wiem jak to robił, ale
czegokolwiek się tknął, kończyło się to perfekcyjnie.
Ben miał
najwięcej dziewczyn ze wszystkich braci razem wziętych. Każdą traktował jakby
była jego jedyną, ale co ciekawsze, gdy kończył z nimi znajomość, potrafił tak
zakręcić sytuacją, że wybranka nie odchodziła z bólem, a nawet zostawała z
blondynem w przyjaźni. Prócz kobiet uwielbiał modę. Nie tą współczesną, ale jak
on to nazywał 'kulturę dobrego smaku wbitą w klasyczny tort, stojący między
gejowskim niebytem'. Typowy waitsowy image - kapelusz, marynarka, szelki. Tylko
Ben nie mógł mieć niczego pogniecionego, a marynarka czy spodnie w kratę
musiały być dobrze skrojone. Cały Benjamin. Był naprawdę genialnym muzykiem, a
w połączeniu z tą niedbałością o szczegóły natury dźwiękowej, które i tak
wychodziły mu perfekcyjnie, nie raz mnie irytował. W każdym razie Ben nie był
aktualnie związany z żadną osobą płci przeciwnej. Albo tak mi się wydawało.
Informacje sprzed tygodnia mogły być już dawno nieaktualne, więc przestałem się
dziwić po pierwszym miesiącu. Imionami każdej z dziewczyn mojego brata można by
ochrzcić cały legion. Mimo tego był gentlemanem i na to praktycznie każda
dziewczyna się łapała.
Zastanawiałem się czy Laufey zrobi to samo. Mimo, że szczerze mnie
irytowała, co i tak było delikatnie powiedziane w związku z naszymi relacjami,
nie miałem nic przeciwko, żeby mój brat kręcił się dookoła niej. Albo to jej
pomoże wyciągnąć się z otoczki zrzędliwej siksy, albo nie i wcale się tym nie
zmartwię. Niektórzy ludzie do końca życia będą marudzącymi obywatelami.
Nikogo nie było na stołówce, nie licząc siedzącej w kącie Pixie,
ale ta tylko spojrzała ze zmarszczonymi brwiami na grupkę brodaczy za moimi
plecami i wróciła do przeglądania jakiejś gazety. Oczywiście ani na chwilę nie
zamilkły śmiechy moich braci. Gdy doszliśmy do lady, aby złożyć zamówienie, zobaczyłem,
że kucharka nieco się przeraziła. Patrzyła nieruchomym wzrokiem na wielkiego
jak niedźwiedź Ryana, milczącego Dave'a, rozglądającego się Rickiego i
nawijającego do Islandki Bena.
- Witam, pani Hallowey - mruknąłem, próbując odwrócić jej uwagę od
braci. - To moja rodzina. Weźmiemy pięć steków. Krwistych - dodałem, patrząc na
nią wymownie. Kobieta z trudem oderwała się od przyglądania się grupie i
pokiwała niemrawo głową. - Świetnie. - Posłałem jej miły uśmiech i kazałem
Ryan'owi wybierać stolik. Wybraliśmy ten naprzeciwko baru. Z trudem
pomieściliśmy się wszyscy przy jednym stoliku, ale jakoś daliśmy radę. Ricki
dostawił kilka krzeseł i było idealnie. Gdy tylko wszyscy usiedli, okazało się,
że Benjamin został sam. Wszyscy spojrzeliśmy na niego pytająco.
- No, co? Powiedziałem, że to rodzinne spotkanie, więc poszła -
odparł, wyraźnie nie przejmując się tym, że spławił Islandkę.
- No, dobra... - odetchnął Ricki. - Ale przyjechaliśmy do Jessa i
to o nim będziemy rozmawiać, a nie o tobie, Ben. To w takim razie mów jak życie
w Akademii?
I zacząłem opowiadać, co działo się przez ostatnie parę miesięcy.
Bracia jak to zwykle oni, co chwilę mi przerywali, ale potem znowu słuchali z
zainteresowaniem. Niekiedy rzucali głupie uwagi, jednak wtedy Ryan lub Dave
szturchali rozchichotanego Benjamina czy sarkastycznego Rickiego. W połowie
moich wspominek, dostaliśmy obiad, który pochłonęliśmy z niemałym apetytem.
Polał się do tego obowiązkowy alkohol w postaci piwa lub wina jak kto wolał.
Ciągle się śmialiśmy, gadaliśmy, jednak zachowywaliśmy zasady dobrego
wychowania. Zachowywaliśmy się trochę jak ugrzecznieni Wikingowie. Sądzę, że
Norze spodobałby się ten klimat. Nie mówiąc już o Demri. Czułem się jak w domu.
Nawet nie sądziłem, że kiedyś będzie mi ich tak brakować.
- Najadłem się. Sądzę, że dobrze byłoby zagrać. Co sądzicie? -
rzucił Ben, a cała reszta na to przystała. Sprzątnęliśmy po sobie, Ricki rzucił
miłe słowo do kucharki, po czym wyszliśmy z budynku, kierując się do głównej
części Akademii. Tutaj też braciszkowie musieli się napatrzeć, a gdy to
zrobili, zaprowadziłem ich na aulę, gdzie na samym dole stała scena razem z
rozstawionymi instrumentami. Zawsze tak to wyglądało po sekcji jazzowej. Ricki
z Benem ścigali się po schodach o mało z nich nie spadając. Jednak gdy tylko
doskoczyli do swoich instrumentów, nie mogli się od nich oderwać. Blondyn
oczywiście przyciągnął do siebie akordeon, Ricki podniósł trąbkę i zagrał na
niej kilka dźwięków, a ja uświadomiłem sobie, że uwielbiam ich słuchać. Ale
jednak jeszcze bardziej z nimi grać.
- Dave za perkę, Ryan dawaj gitarę, a Jess... - Ricki oglądał się
dookoła, szukając jakiegoś odpowiedniego dla mnie instrumentu. - O! Bierzesz
pianino! - zawołał z uśmiechem. Uwielbiał wydawać polecenia. Na scenie czuł się
królem. Jednak miał o tyle szczęścia, że zawsze dobrze wybierał rozkazy i nigdy
nie mieliśmy się jak do niego przyczepić. Potem już nie zwracaliśmy na niego
uwagi. Usiadłem, po czym zacząłem grać. Gdy dołączyła się reszta, była w siódmy
niebie. Najpierw zaimprowizowaliśmy własną wersję One Scotch, One Bourbon, One Beer Milburna.
Oczywiście śpiewaliśmy na zmianę. Jak zwykle zresztą. Patrzyłem po każdym z
moich braci i nie mogłem się nadziwić, że muzyka była wszystkim, co mamy. Wszystkim
czego zawsze potrzebowaliśmy i najważniejsze - potrafiliśmy ją robić.
- One scotch, one bourbon, one beer - zajechał ochrypłym głosem
Ricki, bujając się ze swoją trąbką, a Ryan nie został mu dłużny. Następnie po
kolei dawaliśmy solówki, co prawda delikatne na rozgrzanie. Dopiero po jakichś
dziesięciu minutach, skończyliśmy utwór i spojrzeliśmy po sobie zadowoleni.
- To może jakiś folk tudzież country? - spytał Ben, poprawiając
się na swoim siedzisku.
- W sumie czemu nie? Znacie jakiś kawałek, który możemy pociągnąć?
- spytał Dave, wstając od perkusji.
- Jednym z nauczycieli jest Jack White - zacząłem. - Może The
Wayfaring Stranger? Wykonywał ją kiedyś.
- Nie tylko on. Dobra. Potrzebne nam wtedy skrzypce, gitara,
jakieś banjo i śmigamy z koksem. Trochę posmęcimy, ale uważam, że to dobry
pomysł - mruknął Ryan, po czym podał mi gitarę i poklepał miejsce koło siebie.
Dave wziął skrzypce, Ricki banjo, a Ben zajął się akordeonem. Nie miał zamiaru
jeszcze się z nim rozstawać. I tak się zaczęło.
Nie
miałem pojęcia, ile graliśmy ten utwór. Kto wie może trzy razy w kółko i w
kółko, a ja tego nie zauważyłem. Nie czułem też zmęczenia. Wiedziałem, że to
odpowiednie miejsce z odpowiednimi ludźmi i odpowiednią muzyką. Wszystko czego
kiedykolwiek chciałem. Powtarzające się dźwięki instrumentów pochłaniały nas w
dziwny trans, z którego nikt z nas nie chciał się wydostać. Zanim sam zamknąłem
oczy, widziałem jak Ryan lata palcami po gryfie zamknięty w swoim świecie, to
samo Dave, Ricki i Ben. Wszyscy pochłonięci muzyką. Tupiący stopami w rytm.
Bujający się do dźwięków banjo. Ryan wszedł z wokalem jako pierwszy, potem
Ricki, Ben i na końcu ja. Co chwilę któryś z nas podciągał strunę, osiągając
charakterystyczny dźwięk. Zupełnie jakbyśmy wcale nie siedzieli w kółku w
nowoczesnym budynku, ale przenieśli się do czasów prohibicji i przygrywali w
więziennej celi, mając jedynie swoje instrumenty i słowa piosenki na własność.
Skrzypce i banjo zawodziły swoim nienaturalnym, słabo nastrojonym dźwiękiem,
jednak dodawało to jeszcze lepszego efektu. Gdy tylko mogliśmy, przestrajaliśmy
nieco instrumenty. Tak samo było teraz. Było to większe wyzwanie dla każdego z
nas. Nikt z Waitsów nie lubił iść na łatwiznę. Dzięki temu każda piosenka była
inna, jedyna w swoim rodzaju, a my wiedzieliśmy, że potrafimy zrobić z naszymi
instrumentami, co tylko chcieliśmy. To było coś, co nas jednoczyło. I
jednocześnie każdy z nas czuł się wyjątkowy. Ryan ze swoją harmonijką, Dave z
perkusją, Ricki trąbką, Ben akordeonem. Tom śmiał się, że powinniśmy wyjść za
nasze instrumenty. Niezbyt często graliśmy country. Ten
gatunek powstał w Ameryce w pierwszym dziesięcioleciu XX wieku z ballad
kowbojskich i traperskich, śpiewanych przez wędrownych grajków, wyposażonych w
bardzo skromne instrumentarium - najczęściej banjo, gitara, skrzypce. Jednak
teraz wydawało mi się to o niebo lepsze, głębsze i prawdziwsze niż niejeden
utwór jazzowy. Nawet nie zorientowałem się, gdy skończyliśmy grać, wciąż
trwając w delikatnych dźwiękach przyciszającego banjo Rickiego i moich uderzeń w
pudło gitary. Dopiero gdy wszystko ucichło, nadając wszystkiemu dziwny nastrój
uniesienia, po całej auli rozniosło się głośne klaskanie. Dźwięk dobiegał z
górnych partii siedzeń. Wszyscy odwróciliśmy się w tamtą stronę i zobaczyliśmy
Norę, Laufey, Cohena, Ezrę i... Ezrę, kilka osób, których nie rozpoznałem, ale
jeszcze był wśród nich koleś od scenografii i Zimmer.
- Chyba
mamy publiczność - rzucił Ben, uśmiechając się szeroko i pochylając w naszym
kierunku.
-
Sądzę, że dobrze byłoby to zakończyć mocny akcentem. Co o tym sądzicie? -
spytał Ryan, a wszyscy pokiwaliśmy ochoczo głowami. Wiedzieliśmy, co będzie
naszym ostatnim utworem. Gralibyśmy dalej, ale słońce powoli zachodziło, co
świadczyło o tym, że siedzieliśmy tu już dobrą godzinę. Ben odstawił akordeon i
szybko wziął drugie skrzypce, a Ricki pobiegł po tamburyn i po pięciu minutach
byliśmy gotowi. - Kto śpiewa? - Ryan rzucił pytanie w przestrzeń. Popatrzyliśmy
po sobie i jednogłośnie stwierdziliśmy:
- Ty!
Burnin
Hell okazał się kolejny raz idealny zakończeniem naszego jam
session, które jednak tak do końca improwizacją nie było. Naszą publicznością
byli jeszcze sam Jack White, panna Swift i nasz dyrektor, który zbeształ mnie
za to, że nie pokazywałem mu jaki mam talent. Odpowiedziałem, że niczego bym nie
zagrał, gdyby nie moi bracia. Którzy okazali się wielką sensacją w Akademii. A
przynajmniej dla żeńskiej części. Taylor Swift obskakiwała każdego z nich prócz
Ryana, który zapewne wydawał jej się zbyt gruboskórny, niż tego oczekiwała;
Nora zagadywała ich o jakieś duperele, a Fey rozmawiała z Benem. Brakowało mi
Demri. Z jakiegoś powodu chciałem, żeby poznała moich braci. Tak samo
rozglądałem się za Briggsem, ale jego też nigdzie nie było. Po kilkunastu
minutach zachwycania się, jednogłośnie rzuciliśmy 'Trzeba zapalić!' i tak
wylądowaliśmy na dachu.

- Fajnie
tu masz - rzucił Ricki, zaciągając się papierosem.
- Dzięki - odparłem wdzięczny. Naprawdę byłem wdzięczny! Możecie
mi zarzucać cynizm i arogancję, ale przy moich braciach tego dnia wszystko po
mnie spłynęło. Mogłem prawdziwie się wyluzować. Mimo dużej różnicy wieku to
właśnie z Rickim, nie Ryanem miałem najlepsze kontakty. Ryan był po prostu
naszym drugim ojcem, obrońcą i drogowskazem, gdzie powinniśmy się udać. Ricki
natomiast miał w sobie pewien dar, dzięki któremu mogliśmy rozmawiać o
wszystkim. Rozmawiać jak i milczeć. Może właśnie to sprawiło, że polubiłem
Demri. Dziewczyna też miała w sobie to coś. Mimo siedmioletniej różnicy
wiekowej, Ricki nigdy nie traktował mnie jak gówniarza. 'Daj spokój', 'Nie
marudź', 'Przejdzie ci'. Jeśli kiedykolwiek posądziłem mojego brata o takie
odzywki, byłem skończonym kretynem. Nigdy nie machnął ręką na jakikolwiek
problem, z którym do niego przychodziłem. A były to różne tematy problemów. Czy
to muzyczne, egzystencjalne, rodzinne albo nawet polityczne. Zawsze wysłuchał,
doradził, czasami po prostu milczał. Trzymał się jednak najbliżej też z Benem,
z którym był traktowany jak bliźniaki. Mieli wspólny pokój do osiemnastego roku
życia, dzielili się samochodem, nawet kiedyś dziewczynę mieli tą samą. Ot tak
najlepsi przyjaciele. Jeden był buforem dla drugiego.
- Za kim to się dziś tak rozglądałeś? - spytał nagle Ricki, nie
patrząc na mnie.
- Za znajomymi - odparłem. Ten koleś widział dosłownie wszystko.
Zauważał nawet najmniejsze detale.
- O - rzucił lekko zdziwionym tonem, unosząc brwi. - Ktoś cię w
ogóle lubi?
- Nie. Sądzę, że rozmawiają ze mną, bo mam na nazwisko 'Waits' -
mruknąłem, delikatnie akcentując słowa, a Ricki wyczuł moją intencję i lekko
się uśmiechnął.
- To dobrze. Musisz jednak lekko odpuścić, Jess. Odpuścić tym
ludziom, którzy cię otaczają - mówił spokojnym, ale poważnym tonem. - Naprawdę
istnieje mały odsetek ludzi, którzy potrafią cię zrozumieć. Większość weźmie
cię po prostu za rozkapryszonego, wywyższającego się dupka. Jesteś realistą, a
czasami to nie jest dobre. Analizujesz zdarzenia na dwa sposoby - co ci się
opłaci, a co nie. Jeśli przyjmiemy, że ludzkie życie ma być rządzone przez
rozsądek, potencjał życia zostanie utracony. Zapamiętaj - duch człowieka karmi
się nowymi doświadczeniami, a nowe doświadczenia to poznawanie ludzi. Bez nich
jesteśmy samotni. A nikt nie chce umrzeć samemu w pustym domu, nie?
Ricki zakończył swój wywód odpaleniem nowego papierosa. Przechylał
przy tym charakterystycznie głowę. Wiedziałem, że nie oczekiwał odpowiedzi. Po
prostu miałem to przemyśleć. Niektórych mogły dziwić te wywody mojego brata,
jednak nie mnie. Za dobrze go znałem. I ceniłem każde słowo, które padało z
jego ust. Dłuższą chwilę milczeliśmy, zerkając od czasu do czasu na siłujących
się na rękę Bena i Ryana. Nie trudno było zgadnąć, kto wygrywał.
- Dave ciągle rozpacza? - spytałem, patrząc uważnie na brata
stojącego kilka metrów za plecami Rickiego. Ten odwrócił się, żeby spojrzeć na
starszego brata, pogrążonego w myślach, po czym znowu zwrócił się do mnie.
-
Praktycznie w ogóle z nami nie rozmawia od tamtego czasu - odparł Ricki,
wypuszczając siwy dym. - To dla nas wszystkich był niemały szok, gdy Emily
zginęła.
Westchnąłem. Narzeczona Dave'a wracała pewnej nocy z klubu, nie
wspominając o tym naszemu bratu. Wypiła kilka drinków i wypadła z drogi. Od tego
zdarzenia minęło pół roku. Dave zawsze był typem samotnika i otwierał się tylko
wtedy, gdy brał jakiś instrument do ręki. To była nasza rozmowa. Poprzez
muzykę. Jednak zamknął się w sobie jeszcze bardziej po tragicznej śmierci
Emily. Chodził do pracy, jednak poza nią nie dawał znaku życia. Próbowaliśmy
wszystkiego. Zachęcaliśmy do rozmowy, proponowaliśmy terapię, staraliśmy się
spędzać z nim jak największą ilość czasu. Każda rzecz kończyła się
niepowodzeniem. Dave był nauczycielem literatury. Może nie wyglądał na takiego,
ale poza muzyką i książkami nie widział świata. A potem pojawiła się rudowłosa
Emily i jego hobby zeszły na dalszy plan. Wrócił do nich ze zdwojoną siłą
dopiero pół roku temu. Wiedzieliśmy, że potrzebuje czasu, żeby ochłonąć. Ale
każdy zadawał sobie pytanie - ile czasu? Mój brat miał trzydzieści dwa
lata i nie mógł się pozbierać.
Chyba tylko raz widziałem Dave'a w pełni szczęścia. Był to dzień,
w którym przedstawił nam swoją ówczesną dziewczynę. Dokładnie miesiąc temu
byliby już małżeństwem. Odetchnąłem głęboko. Co za popaprana sytuacja... Możesz
być największym cynikiem świata, jednak jeśli nie dotknie cię cierpienie
najbliższej ci osoby, można z całą powagą stwierdzić, że nie jesteś
człowiekiem. Pragnąłem szczęście dla wszystkich moich braci, a teraz chciałem
tego mocniej niż zwykle.
- Potrzebuje czasu - odparł Ricki, wpatrując się w stół, zupełnie
jakby czytał w moich myślach. - Może jeszcze dwóch miesięcy, może roku, a może
pięciu lat. Jednak jesteśmy jego braćmi i nigdy go nie zostawimy.
***
- No i super. Już mnie zostawiacie? - rzuciłem, patrząc na
stojących na parkingu braci.
- Jesteś Waitsem, Jess - rzucił Ryan, po czym mocno mnie
przytulił. Tak. On był od tych rodzinnych, mocnych powiedzeń. Czasem czułem się
jak w mafii albo jakimś gangu. - Trzymaj się, młody - dodał, po czym odszedł do
swojego harleya giganta.
- Na razie - mruknął Ricki, przytulając mnie i wsiadając do auta.
Ben machnął mi tylko ze środka El Camino i rzucił:
- Mam numer od Laufey!
- Świetnie. Jeszcze brata mi zabierze - mruknąłem, a ten tylko się
roześmiał. Na końcu podszedł Dave. Rozłożył ramiona w ciszy, a ja zrobiłem to
samo i po chwili klepaliśmy się bratersko po plecach.
- Uważaj na siebie, młody - dodał cicho, kładąc mi rękę na głowie
i lekko mierzwiąc włosy.
- Ty też, Dave - odparłem, patrząc jak czwórka brodaczy odpala
swoje maszyny, rzuca jakieś uwagi między sobą i po chwili opuszcza parking,
machając mi leniwie. Podniosłem prawą dłoń do góry i tak trzymałem, aż ci nie
zniknęli mi z oczu. Jeszcze dobre parę minut stałem w miejscu, wgapiając się w
miejsce, gdzie zniknęli moi bracia, gdy ktoś stanął obok mnie i mruknął z
wyraźną fascynacją:
- Ale masz zajebistych braci.
- Nie, Nora. Nie napiszę ci piosenki - odparłem, uśmiechając się
pod nosem.
<Błagam o opinie. Nawet nie wiecie, ile frajdy sprawiło mi pisanie tego rozdziału ;D>
Taaa najlepiej zwalić wszystko na biedną Norah XDD Ale dobrze, że się mnie posłuchałaś, bo ten rozdział jest cudny. Nie. Twoje normalne rozdziały są cudne - to ten jest ultra-cudny. Ja chyba jestem Waitsem. A i myśle, że będziesz szczęśliwa jak się dowiesz, że zakochałam się w Rickym. W jego wyglądzie, a przedewszystkim w tym co mówił. Perry ty jesteś mistrzynią zła jednak. Dręczysz mnie pisząc tak genialne rozdziały i nie pozwalając mi tam być. Ten klimacik. W ogóle Ons Bourbon One Scotch One Beer miało lecieć u Isaaca, ale ostatecznie zmieniłam na Nicka. Podsumowując: jeśli powiedzenie "oczy się święcą" byłoby dosłowne to ja bym oświetliła całe podziemia Moskwy oczywiście po tym gdy by mi wyleciały z oczodołów przybierając wielkość księżyca. I Nora na końcu <3 A ja już wiem o czym będzie gadać z Waitsami. Tacy hipsterzy jak brat Stalego. Aaa! Perry cytat "every thing that kills me makes me feel alive" idealnie sie nadaje. Tak sie zaczytałam w wannie, że aż woda mi wystygła :p Perry kocham cię! Zaraz po Rickym oczywiście!
OdpowiedzUsuńA Ty nie wiesz jakiego mam banana na ryju jak czytam ten komentarz xD tez uwazam, ze ten rozdzial jest moim najlepszym. Przyznaje Ci racje. ;D duzo bralam z wlasnych doswiadczen, reszte kolorowalam jak to ja. Ahahaha no to supcio! Niespodzianka się udala xD Ricki to Twoja milosc xD nie spodziewalam się tego hehe i masz wene? Powiedz, ze tak! XD. Czekam w takim razie na to co napiszesz. Tez się kocham, Norah xD Ricki to Ricki Hall ;)
UsuńNie Perry. To jest najlepszy rozdział całego bloga. Chcem książke o Waitsach xD Z własnych doświadczeń? Daj się zmienić na życie :D Mam wenę jak zwykle czytaj coś wykrzesam. Problem jest z czasem Dzisiaj przez cały dzień mi chodziło po głowie co będzie jak Stale przyjedzie.
UsuńNajważniejsza jest skromność, nie Perry?
:c czuję się dotknięta. Chcesz książkę? O, kurdę. To by było wyzwanie xd Nie chcę się zamieniać na życie XD mam 3 starszych braci i 3 młodszych, więc jest odlot. O. No to supcio. Jestem ciekawa, co tam napiszesz... A, jebać skromność
UsuńJa mam na razie przymusowy pisarski urlop, więc będzie w skrócie. Ale w żadnym razie nie traktuj tego jako brak weny, bo naprawdę jest o czym pisać. :D
OdpowiedzUsuńPodpisuję się pod tym, co stwierdziła już Nora: najprzyjemniejszy rozdział na blogu. Wreszcie mamy okazję poczytać trochę o Jessym, który wrzuca trochę na luz. Ale mimo wszystko jak dla mnie nie on jest gwiazdą tego rozdziału, lecz bracia. Nie wiem, jak Waits mógł wyrosnąć na takiego ignoranta w otoczeniu tak sympatycznych ludzi. A Ben gadający z Lauf zgarnął wszystko. Już widzę te jej świecące paczałki, jak zobaczy El Camino. No i mamy Laufey, która jest mniej na "nie". Zaglądasz mi do mózgu, bo stosunkowo niedługo mam zamiar odkryć i takie karty. Poszłaś mi tu bardzo na rękę, nie ma co ;P
Ogólnie aż szkoda, że dałaś ten rozdział teraz, bo będzie bida z pisaniem czegoś na święta XD
Uwaga, osobiste spaczenie! Zamiast trąbki i tamburyna dałabym braciom w ręce gitary elektryczne i kazała grać kawałki Amon Amarth czy innego licha w tym typie. Wygląd się zgadza, a byłaby MOC! :D