Layout by Raion

niedziela, 31 maja 2015

Jessy Waits

Dobra, laski. Z racji tego, że na Nashville nie mam weny, a jak to Norah powiedziała 'To nasz blog' i załamujemy czasoprzestrzeń, wstawiam mój poświąteczny rozdział już teraz. 
Jednak Wy piszcie o Świętach dalej!
Najwyżej potem zmienię datę publikacji.




- O, nie – wyrwało mi się, ale było już za późno. Czterech brodatych gości stało przede mną w całej swojej okazałości. Uśmiechali się, a ja czułem jak z każdą sekundą coraz bardziej miękną mi nogi. Śmiali się. No, przynajmniej sądziłem, że się śmieją. Gdzieś w tych ich brodach znikała cała twarz, nawet oczy kryły się pod włosami.

- Jessy! – wykrzyknął jeden z nich głębokim jak niedźwiedź głosem, podchodząc do mnie i podnosząc do góry w żelaznym uścisku. Chciałem coś powiedzieć, ale gdybym się odezwał, zapewne pękłyby mi żebra. Laufey Thorsdottir stała obok z opuszczoną w dół koparą i nie mogła wykrztusić słowa. Zresztą miałem podobnie. Byłem nieco zirytowany tego ranka. Nora od kilku godzin suszyła mi głowę, żebym pomógł jej napisać utwór, aż w końcu uciekłem na parking, ale tu spotkałem Islandkę. Akurat miałem jej powypominać, że jeździ jak potłuczona tym swoim mustangiem i lepiej żeby uważała, bo prawie walnęła mojego Fiata. Jednak akurat gdy szedłem w jej stronę, a dziewczyna wysiadała z auta, krzycząc, na parking Akademii zajechały dwa motocykle i jeden Chevrolet El Camino. Zatrzymały się obok siebie, a czwórka brodatych, wytatuowanych gości w okularach przeciwsłonecznych po chwili stała przede mną. Największy z nich podszedł pierwszy, wyściskał, a później każdy z nich podchodził i mnie przytulał czy targał włosy. 

- Nieźle żeś się tu urządził! No, proszę jaka śliczna dziewczyna! - rzucił jedyny blondyn wśród zgrai, wskazując ruchem głowy na stojącą obok mnie Laufey. Zerknąłem jeszcze raz na dziewczynę kątem oka. Centralnie ją zamurowało. - Długo się spotykacie?

- Co? Nie... - zacząłem, ale zaraz mi przerwał ten sam typek, rzucając zdziwione pytanie:

- Wytrzymuje z tobą?

- Możesz ją sobie brać. Nie jest moja – odparłem aroganckim tonem, chociaż szok spowodowany tą wizytą wciąż pozostał. 

- Cześć, piękna. – Mrugnął do Islandki blondas, uśmiechając się szeroko. Przewróciłem oczami. Dopiero po chwili wrócił spojrzeniem do mnie. – Może nas przedstawisz?

- Laufey to jest Ryan, Dave, Ricki i Ben – wskazywałem każdego po kolei zbitej z tropu dziewczynie. Wszyscy uśmiechali się do niej lub kiwali głowami. – Moi bracia - wydusiłem na koniec niechętnie. Nie żebym ich nie kochał. Po prostu wpadli w najmniej spodziewanym momencie. Spojrzałem na każdego z nich, snując wzrokiem po ich twarzach. Dziwne. Stanęli według starszeństwa...  Gdy tak na nich patrzyliśmy z Islandką, ci przepychali się, śmiali i wyzywali. Moi ukochani bracia. 

- Jess, słuchaj. Jechaliśmy taki kawał specjalnie dla ciebie. Może zgodzą się, żebyśmy coś zjedli, pograli. Nocleg już mamy – zagadnął mnie Ricki, odgarniając włosy do tyłu i zdejmując skórzaną kurtkę. No, tak. Trzeci w kolejności brat był mistrzem trąbki. I oczywiście tylko ona chodziła mu po głowie, za co dziękowałem Bogu. W końcu mogłem z kimś pograć! Prawie się wzruszyłem. nie żeby w Akademii byli słabi muzycy. Oczywiście, że nie. Tylko jako bracia Waits zawsze gdy byliśmy razem, rozstawialiśmy sprzęt lub wyszukiwaliśmy zamienników instrumentów i graliśmy. Znaliśmy każdy utwór jazzowy wielkich mistrzów na pamięć, a nierzadko improwizowaliśmy. Ostatnio widzieliśmy się na ognisku z okazji urodzin Dave'a. Mieliśmy tylko gitarę, ale garnki, sztućce, kosz na śmieci i kilka innych drobiazgów stworzyło genialną orkiestrę. 

- Pewnie. Wchodźcie - rzuciłem z lekkim uśmiechem, patrząc na Rickiego. - Jedzenie to i tak musicie sobie sami kupić w stołówce chyba, że chcecie iść na dach. No, a pograć to bez problemu. Zajęcia już się kończyły. A przynajmniej większość. Ciągle chodzę grać w nadgodzinach, więc bez problemu do wbijemy się do jakiejś sali. 

- Super! Chodźcie chłopaki! – krzyknął do reszty Ricki. Zauważyłem, że Ben już zagadywał Fey. A jakżenby inaczej. Gdy Ricki i Dave rzucali głośne uwagi między sobą, a Ben zajmował się Islandką, Ryan podszedł do mnie i ogarnął ramieniem. Był najstarszy, najsilniejszy i zawsze się go słuchaliśmy. Ryan miał trzydzieści osiem lat, dwójkę dzieci i własny warsztat samochodowy. Chociaż bardziej od aut kochał motocykle. Odkąd pamiętam jeździł na wszystkie zloty, gdzie nie raz dostał łomot. Od pierwszego razu zrobił w naszym garażu siłownię. Spędzał tam praktycznie całe dnie. Nawet od  czasu do czasu boksował, pokazując swoim młodszym braciom jak się bronić. Mamie niezbyt się to podobało, ale nie miała tak silnego przebicia, żeby przekonać Ryana, aby przestał. 'To tylko do obrony', tłumaczył i dalej pokazywał nam ciosy i uniki. W każdym razie nigdy potem nie przegrał walki. Jak reszta Waitsów był lojalny wobec rodziny i nigdy mnie nie zawiódł. Najmniej też udzielał się muzycznie. Odkąd skończył osiemnaście lat, musiał pracować w miejscowym tartaku, żeby pomóc rodzicom i nie miał tyle czasu dla muzyki co my. Mimo to wciąż zasuwał na gitarze, harmonijce i akordeonie. 

- Przypakuj trochę – rzucił do mnie, uderzając mnie w pierś z otwartej dłoni. Na chwilę odebrało mi dech. – Jesteś taki chudy. Dają tu dobre jedzenie? – spytał zmartwiony. Cały Ryan. 

- Nie martw się. I tak chyba trzymam się najlepiej z tej całej zgrai.

- Moja krew! – rzucił, po czym przyciągnął mnie ramieniem i mocno pocałował w głowę. – Ale i tak jedz więcej. 

- Dobra. A jak tam u Donny? – spytałem, zmieniając bieg rozmowy. Zawsze za dużo się martwił o swoich młodszych braci. Szczególnie o najmłodszego. Niekiedy było to irytujące, ale tylko niekiedy. Jednak gdy przyjeżdżał po mnie do przedszkola czy potem szkoły, czułem się dumny, mając takie brata. Jako jedyny postępował rozważnie i nie poddawał się emocjom. No, może raz. I wtedy przypłacił to krótką wizytą w więzieniu. Stamtąd też miał swój pierwszy tatuaż. 

- Ta kobieta jest najwspanialszą dziewczyną jaką znam. Zaraz po mamie – odparł ze śmiechem, po czym zatrzymał mnie i podciągnął rękaw. – Zobacz, jaki mam tatuaż. 

Wszyscy moi bracia mieli tatuaże. Gdy siedziałem w salonie i tatuowano mi wizerunek naszej babci - Mary Jo, siedzieli za mną i patrzyli jak ich mały braciszek zaczyna dorastać. 

- A co u mamy? – spytałem, po tym jak pogratulowałem nowej dziary. Miał gust. Nie powiem. Ryan rzucił tylko, że jak przypakuję to też będę chciał sobie zrobić kolejne, a ja tylko pokręciłem głową. Czyli tak brzmiały nowe rozkazy – przypakuj, zapuść brodę i walnij sobie kolejny tatuaż.  

- Tęskni za tobą – rzucił w końcu Ryan, odgarniając do tyłu włosy. – Nie może się doczekać kiedy w końcu przyjedzie i zobaczy jak jej syn zdobywa Los Angeles jednym dźwiękiem.

- No, to faktycznie trudne – odparłem, po czym weszliśmy do budynku mieszkalnego. 

- O, kurde! Ale luksusy! – Usłyszałem od razu za sobą podekscytowanego Bena. Gdy obejrzeliśmy się z Ryanem, zobaczyliśmy gapiących się na wszystko Rickiego i blondyna. Dave tylko stał w miejscu i wędrował wzrokiem po przeszklonych ścianach z nieprzeniknioną miną. Moi bracia. Tutaj. Potrząsnąłem głową i ruszyłem w stronę schodów. Gdybym tego nie zrobił, tkwiliby tam do wieczora podziwiając najmniejszy detal architektoniczny. Słyszałem tylko jak Ryan woła resztę, żeby się ogarnęła i poszli za mną. Zauważyłem też z niemałym zainteresowanie, że Laufey wcale nie uciekała, ale prowadziła ożywioną dyskusję z Benem. Ten to potrafił złapać kontakt nawet z największym ponurakiem. Nie miałem pojęcia, jak mu się to udawało. W każdym razie Ben był największym lekkoduchem z naszej piątki. Nie przejmował się nigdy niczym. Nic nie mogło wyprowadzić go z dobrego humoru. Do niego i Rickiego należał również El Camino, który kupili na spółkę kilka lat temu. Wygrzebali go z jakichś śmieci i z pomocą Ryana doprowadzili do stanu, w którym prezentował się w tej chwili. Mimo, że dzieliły nas tylko cztery lata różnicy Ryan, Dave i Ricki uważali, że jestem o wiele dojrzalszy od naszego rodzinnego bawidamka. Jednak mimo swojego o wiele za zluzowanego podejścia do życia, Ben był mistrzem akordeonu. Nikt nie mógł mu odebrać tego tytułu. Nie wiem jak to robił, ale czegokolwiek się tknął, kończyło się to perfekcyjnie.

Ben miał najwięcej dziewczyn ze wszystkich braci razem wziętych. Każdą traktował jakby była jego jedyną, ale co ciekawsze, gdy kończył z nimi znajomość, potrafił tak zakręcić sytuacją, że wybranka nie odchodziła z bólem, a nawet zostawała z blondynem w przyjaźni. Prócz kobiet uwielbiał modę. Nie tą współczesną, ale jak on to nazywał 'kulturę dobrego smaku wbitą w klasyczny tort, stojący między gejowskim niebytem'. Typowy waitsowy image - kapelusz, marynarka, szelki. Tylko Ben nie mógł mieć niczego pogniecionego, a marynarka czy spodnie w kratę musiały być dobrze skrojone. Cały Benjamin. Był naprawdę genialnym muzykiem, a w połączeniu z tą niedbałością o szczegóły natury dźwiękowej, które i tak wychodziły mu perfekcyjnie, nie raz mnie irytował. W każdym razie Ben nie był aktualnie związany z żadną osobą płci przeciwnej. Albo tak mi się wydawało. Informacje sprzed tygodnia mogły być już dawno nieaktualne, więc przestałem się dziwić po pierwszym miesiącu. Imionami każdej z dziewczyn mojego brata można by ochrzcić cały legion. Mimo tego był gentlemanem i na to praktycznie każda dziewczyna się łapała.

Zastanawiałem się czy Laufey zrobi to samo. Mimo, że szczerze mnie irytowała, co i tak było delikatnie powiedziane w związku z naszymi relacjami, nie miałem nic przeciwko, żeby mój brat kręcił się dookoła niej. Albo to jej pomoże wyciągnąć się z otoczki zrzędliwej siksy, albo nie i wcale się tym nie zmartwię. Niektórzy ludzie do końca życia będą marudzącymi obywatelami.

Nikogo nie było na stołówce, nie licząc siedzącej w kącie Pixie, ale ta tylko spojrzała ze zmarszczonymi brwiami na grupkę brodaczy za moimi plecami i wróciła do przeglądania jakiejś gazety. Oczywiście ani na chwilę nie zamilkły śmiechy moich braci. Gdy doszliśmy do lady, aby złożyć zamówienie, zobaczyłem, że kucharka nieco się przeraziła. Patrzyła nieruchomym wzrokiem na wielkiego jak niedźwiedź Ryana, milczącego Dave'a, rozglądającego się Rickiego i nawijającego do Islandki Bena.

- Witam, pani Hallowey - mruknąłem, próbując odwrócić jej uwagę od braci. - To moja rodzina. Weźmiemy pięć steków. Krwistych - dodałem, patrząc na nią wymownie. Kobieta z trudem oderwała się od przyglądania się grupie i pokiwała niemrawo głową. - Świetnie. - Posłałem jej miły uśmiech i kazałem Ryan'owi wybierać stolik. Wybraliśmy ten naprzeciwko baru. Z trudem pomieściliśmy się wszyscy przy jednym stoliku, ale jakoś daliśmy radę. Ricki dostawił kilka krzeseł i było idealnie. Gdy tylko wszyscy usiedli, okazało się, że Benjamin został sam. Wszyscy spojrzeliśmy na niego pytająco.

- No, co? Powiedziałem, że to rodzinne spotkanie, więc poszła - odparł, wyraźnie nie przejmując się tym, że spławił Islandkę.

- No, dobra... - odetchnął Ricki. - Ale przyjechaliśmy do Jessa i to o nim będziemy rozmawiać, a nie o tobie, Ben. To w takim razie mów jak życie w Akademii?

I zacząłem opowiadać, co działo się przez ostatnie parę miesięcy. Bracia jak to zwykle oni, co chwilę mi przerywali, ale potem znowu słuchali z zainteresowaniem. Niekiedy rzucali głupie uwagi, jednak wtedy Ryan lub Dave szturchali rozchichotanego Benjamina czy sarkastycznego Rickiego. W połowie moich wspominek, dostaliśmy obiad, który pochłonęliśmy z niemałym apetytem. Polał się do tego obowiązkowy alkohol w postaci piwa lub wina jak kto wolał. Ciągle się śmialiśmy, gadaliśmy, jednak zachowywaliśmy zasady dobrego wychowania. Zachowywaliśmy się trochę jak ugrzecznieni Wikingowie. Sądzę, że Norze spodobałby się ten klimat. Nie mówiąc już o Demri. Czułem się jak w domu. Nawet nie sądziłem, że kiedyś będzie mi ich tak brakować.

- Najadłem się. Sądzę, że dobrze byłoby zagrać. Co sądzicie? - rzucił Ben, a cała reszta na to przystała. Sprzątnęliśmy po sobie, Ricki rzucił miłe słowo do kucharki, po czym wyszliśmy z budynku, kierując się do głównej części Akademii. Tutaj też braciszkowie musieli się napatrzeć, a gdy to zrobili, zaprowadziłem ich na aulę, gdzie na samym dole stała scena razem z rozstawionymi instrumentami. Zawsze tak to wyglądało po sekcji jazzowej. Ricki z Benem ścigali się po schodach o mało z nich nie spadając. Jednak gdy tylko doskoczyli do swoich instrumentów, nie mogli się od nich oderwać. Blondyn oczywiście przyciągnął do siebie akordeon, Ricki podniósł trąbkę i zagrał na niej kilka dźwięków, a ja uświadomiłem sobie, że uwielbiam ich słuchać. Ale jednak jeszcze bardziej z nimi grać.

- Dave za perkę, Ryan dawaj gitarę, a Jess... - Ricki oglądał się dookoła, szukając jakiegoś odpowiedniego dla mnie instrumentu. - O! Bierzesz pianino! - zawołał z uśmiechem. Uwielbiał wydawać polecenia. Na scenie czuł się królem. Jednak miał o tyle szczęścia, że zawsze dobrze wybierał rozkazy i nigdy nie mieliśmy się jak do niego przyczepić. Potem już nie zwracaliśmy na niego uwagi. Usiadłem, po czym zacząłem grać. Gdy dołączyła się reszta, była w siódmy niebie. Najpierw zaimprowizowaliśmy własną wersję One Scotch, One Bourbon, One Beer Milburna. Oczywiście śpiewaliśmy na zmianę. Jak zwykle zresztą. Patrzyłem po każdym z moich braci i nie mogłem się nadziwić, że muzyka była wszystkim, co mamy. Wszystkim czego zawsze potrzebowaliśmy i najważniejsze - potrafiliśmy ją robić.

- One scotch, one bourbon, one beer - zajechał ochrypłym głosem Ricki, bujając się ze swoją trąbką, a Ryan nie został mu dłużny. Następnie po kolei dawaliśmy solówki, co prawda delikatne na rozgrzanie. Dopiero po jakichś dziesięciu minutach, skończyliśmy utwór i spojrzeliśmy po sobie zadowoleni.

- To może jakiś folk tudzież country? - spytał Ben, poprawiając się na swoim siedzisku.

- W sumie czemu nie? Znacie jakiś kawałek, który możemy pociągnąć? - spytał Dave, wstając od perkusji.

- Jednym z nauczycieli jest Jack White - zacząłem. - Może The Wayfaring Stranger? Wykonywał ją kiedyś.


- Nie tylko on. Dobra. Potrzebne nam wtedy skrzypce, gitara, jakieś banjo i śmigamy z koksem. Trochę posmęcimy, ale uważam, że to dobry pomysł - mruknął Ryan, po czym podał mi gitarę i poklepał miejsce koło siebie. Dave wziął skrzypce, Ricki banjo, a Ben zajął się akordeonem. Nie miał zamiaru jeszcze się z nim rozstawać. I tak się zaczęło.

Nie miałem pojęcia, ile graliśmy ten utwór. Kto wie może trzy razy w kółko i w kółko, a ja tego nie zauważyłem. Nie czułem też zmęczenia. Wiedziałem, że to odpowiednie miejsce z odpowiednimi ludźmi i odpowiednią muzyką. Wszystko czego kiedykolwiek chciałem. Powtarzające się dźwięki instrumentów pochłaniały nas w dziwny trans, z którego nikt z nas nie chciał się wydostać. Zanim sam zamknąłem oczy, widziałem jak Ryan lata palcami po gryfie zamknięty w swoim świecie, to samo Dave, Ricki i Ben. Wszyscy pochłonięci muzyką. Tupiący stopami w rytm. Bujający się do dźwięków banjo. Ryan wszedł z wokalem jako pierwszy, potem Ricki, Ben i na końcu ja. Co chwilę któryś z nas podciągał strunę, osiągając charakterystyczny dźwięk. Zupełnie jakbyśmy wcale nie siedzieli w kółku w nowoczesnym budynku, ale przenieśli się do czasów prohibicji i przygrywali w więziennej celi, mając jedynie swoje instrumenty i słowa piosenki na własność. Skrzypce i banjo zawodziły swoim nienaturalnym, słabo nastrojonym dźwiękiem, jednak dodawało to jeszcze lepszego efektu. Gdy tylko mogliśmy, przestrajaliśmy nieco instrumenty. Tak samo było teraz. Było to większe wyzwanie dla każdego z nas. Nikt z Waitsów nie lubił iść na łatwiznę. Dzięki temu każda piosenka była inna, jedyna w swoim rodzaju, a my wiedzieliśmy, że potrafimy zrobić z naszymi instrumentami, co tylko chcieliśmy. To było coś, co nas jednoczyło. I jednocześnie każdy z nas czuł się wyjątkowy. Ryan ze swoją harmonijką, Dave z perkusją, Ricki trąbką, Ben akordeonem. Tom śmiał się, że powinniśmy wyjść za nasze instrumenty.  Niezbyt często graliśmy country. Ten gatunek powstał w Ameryce w pierwszym dziesięcioleciu XX wieku z ballad kowbojskich i traperskich, śpiewanych przez wędrownych grajków, wyposażonych w bardzo skromne instrumentarium - najczęściej banjo, gitara, skrzypce. Jednak teraz wydawało mi się to o niebo lepsze, głębsze i prawdziwsze niż niejeden utwór jazzowy. Nawet nie zorientowałem się, gdy skończyliśmy grać, wciąż trwając w delikatnych dźwiękach przyciszającego banjo Rickiego i moich uderzeń w pudło gitary. Dopiero gdy wszystko ucichło, nadając wszystkiemu dziwny nastrój uniesienia, po całej auli rozniosło się głośne klaskanie. Dźwięk dobiegał z górnych partii siedzeń. Wszyscy odwróciliśmy się w tamtą stronę i zobaczyliśmy Norę, Laufey, Cohena, Ezrę i... Ezrę, kilka osób, których nie rozpoznałem, ale jeszcze był wśród nich koleś od scenografii i Zimmer. 

- Chyba mamy publiczność - rzucił Ben, uśmiechając się szeroko i pochylając w naszym kierunku. 

- Sądzę, że dobrze byłoby to zakończyć mocny akcentem. Co o tym sądzicie? - spytał Ryan, a wszyscy pokiwaliśmy ochoczo głowami. Wiedzieliśmy, co będzie naszym ostatnim utworem. Gralibyśmy dalej, ale słońce powoli zachodziło, co świadczyło o tym, że siedzieliśmy tu już dobrą godzinę. Ben odstawił akordeon i szybko wziął drugie skrzypce, a Ricki pobiegł po tamburyn i po pięciu minutach byliśmy gotowi. - Kto śpiewa? - Ryan rzucił pytanie w przestrzeń. Popatrzyliśmy po sobie i jednogłośnie stwierdziliśmy:

- Ty!
Burnin Hell okazał się kolejny raz idealny zakończeniem naszego jam session, które jednak tak do końca improwizacją nie było. Naszą publicznością byli jeszcze sam Jack White, panna Swift i nasz dyrektor, który zbeształ mnie za to, że nie pokazywałem mu jaki mam talent. Odpowiedziałem, że niczego bym nie zagrał, gdyby nie moi bracia. Którzy okazali się wielką sensacją w Akademii. A przynajmniej dla żeńskiej części. Taylor Swift obskakiwała każdego z nich prócz Ryana, który zapewne wydawał jej się zbyt gruboskórny, niż tego oczekiwała; Nora zagadywała ich o jakieś duperele, a Fey rozmawiała z Benem. Brakowało mi Demri. Z jakiegoś powodu chciałem, żeby poznała moich braci. Tak samo rozglądałem się za Briggsem, ale jego też nigdzie nie było. Po kilkunastu minutach zachwycania się, jednogłośnie rzuciliśmy 'Trzeba zapalić!' i tak wylądowaliśmy na dachu.

- Fajnie tu masz - rzucił Ricki, zaciągając się papierosem.

- Dzięki - odparłem wdzięczny. Naprawdę byłem wdzięczny! Możecie mi zarzucać cynizm i arogancję, ale przy moich braciach tego dnia wszystko po mnie spłynęło. Mogłem prawdziwie się wyluzować. Mimo dużej różnicy wieku to właśnie z Rickim, nie Ryanem miałem najlepsze kontakty. Ryan był po prostu naszym drugim ojcem, obrońcą i drogowskazem, gdzie powinniśmy się udać. Ricki natomiast miał w sobie pewien dar, dzięki któremu mogliśmy rozmawiać o wszystkim. Rozmawiać jak i milczeć. Może właśnie to sprawiło, że polubiłem Demri. Dziewczyna też miała w sobie to coś. Mimo siedmioletniej różnicy wiekowej, Ricki nigdy nie traktował mnie jak gówniarza. 'Daj spokój', 'Nie marudź', 'Przejdzie ci'. Jeśli kiedykolwiek posądziłem mojego brata o takie odzywki, byłem skończonym kretynem. Nigdy nie machnął ręką na jakikolwiek problem, z którym do niego przychodziłem. A były to różne tematy problemów. Czy to muzyczne, egzystencjalne, rodzinne albo nawet polityczne. Zawsze wysłuchał, doradził, czasami po prostu milczał. Trzymał się jednak najbliżej też z Benem, z którym był traktowany jak bliźniaki. Mieli wspólny pokój do osiemnastego roku życia, dzielili się samochodem, nawet kiedyś dziewczynę mieli tą samą. Ot tak najlepsi przyjaciele. Jeden był buforem dla drugiego.

- Za kim to się dziś tak rozglądałeś? - spytał nagle Ricki, nie patrząc na mnie.

- Za znajomymi - odparłem. Ten koleś widział dosłownie wszystko. Zauważał nawet najmniejsze detale.

- O - rzucił lekko zdziwionym tonem, unosząc brwi. - Ktoś cię w ogóle lubi?

- Nie. Sądzę, że rozmawiają ze mną, bo mam na nazwisko 'Waits' - mruknąłem, delikatnie akcentując słowa, a Ricki wyczuł moją intencję i lekko się uśmiechnął.

- To dobrze. Musisz jednak lekko odpuścić, Jess. Odpuścić tym ludziom, którzy cię otaczają - mówił spokojnym, ale poważnym tonem. - Naprawdę istnieje mały odsetek ludzi, którzy potrafią cię zrozumieć. Większość weźmie cię po prostu za rozkapryszonego, wywyższającego się dupka. Jesteś realistą, a czasami to nie jest dobre. Analizujesz zdarzenia na dwa sposoby - co ci się opłaci, a co nie. Jeśli przyjmiemy, że ludzkie życie ma być rządzone przez rozsądek, potencjał życia zostanie utracony. Zapamiętaj - duch człowieka karmi się nowymi doświadczeniami, a nowe doświadczenia to poznawanie ludzi. Bez nich jesteśmy samotni. A nikt nie chce umrzeć samemu w pustym domu, nie?

Ricki zakończył swój wywód odpaleniem nowego papierosa. Przechylał przy tym charakterystycznie głowę. Wiedziałem, że nie oczekiwał odpowiedzi. Po prostu miałem to przemyśleć. Niektórych mogły dziwić te wywody mojego brata, jednak nie mnie. Za dobrze go znałem. I ceniłem każde słowo, które padało z jego ust. Dłuższą chwilę milczeliśmy, zerkając od czasu do czasu na siłujących się na rękę Bena i Ryana. Nie trudno było zgadnąć, kto wygrywał.

- Dave ciągle rozpacza? - spytałem, patrząc uważnie na brata stojącego kilka metrów za plecami Rickiego. Ten odwrócił się, żeby spojrzeć na starszego brata, pogrążonego w myślach, po czym znowu zwrócił się do mnie.


- Praktycznie w ogóle z nami nie rozmawia od tamtego czasu - odparł Ricki, wypuszczając siwy dym. - To dla nas wszystkich był niemały szok, gdy Emily zginęła.

Westchnąłem. Narzeczona Dave'a wracała pewnej nocy z klubu, nie wspominając o tym naszemu bratu. Wypiła kilka drinków i wypadła z drogi. Od tego zdarzenia minęło pół roku. Dave zawsze był typem samotnika i otwierał się tylko wtedy, gdy brał jakiś instrument do ręki. To była nasza rozmowa. Poprzez muzykę. Jednak zamknął się w sobie jeszcze bardziej po tragicznej śmierci Emily. Chodził do pracy, jednak poza nią nie dawał znaku życia. Próbowaliśmy wszystkiego. Zachęcaliśmy do rozmowy, proponowaliśmy terapię, staraliśmy się spędzać z nim jak największą ilość czasu. Każda rzecz kończyła się niepowodzeniem. Dave był nauczycielem literatury. Może nie wyglądał na takiego, ale poza muzyką i książkami nie widział świata. A potem pojawiła się rudowłosa Emily i jego hobby zeszły na dalszy plan. Wrócił do nich ze zdwojoną siłą dopiero pół roku temu. Wiedzieliśmy, że potrzebuje czasu, żeby ochłonąć. Ale każdy zadawał sobie pytanie - ile czasu?  Mój brat miał trzydzieści dwa lata i nie mógł się pozbierać.

Chyba tylko raz widziałem Dave'a w pełni szczęścia. Był to dzień, w którym przedstawił nam swoją ówczesną dziewczynę. Dokładnie miesiąc temu byliby już małżeństwem. Odetchnąłem głęboko. Co za popaprana sytuacja... Możesz być największym cynikiem świata, jednak jeśli nie dotknie cię cierpienie najbliższej ci osoby, można z całą powagą stwierdzić, że nie jesteś człowiekiem. Pragnąłem szczęście dla wszystkich moich braci, a teraz chciałem tego mocniej niż zwykle.

- Potrzebuje czasu - odparł Ricki, wpatrując się w stół, zupełnie jakby czytał w moich myślach. - Może jeszcze dwóch miesięcy, może roku, a może pięciu lat. Jednak jesteśmy jego braćmi i nigdy go nie zostawimy.

***

- No i super. Już mnie zostawiacie? - rzuciłem, patrząc na stojących na parkingu braci.

- Jesteś Waitsem, Jess - rzucił Ryan, po czym mocno mnie przytulił. Tak. On był od tych rodzinnych, mocnych powiedzeń. Czasem czułem się jak w mafii albo jakimś gangu. - Trzymaj się, młody - dodał, po czym odszedł do swojego harleya giganta.

- Na razie - mruknął Ricki, przytulając mnie i wsiadając do auta. Ben machnął mi tylko ze środka El Camino i rzucił:

- Mam numer od Laufey!

- Świetnie. Jeszcze brata mi zabierze - mruknąłem, a ten tylko się roześmiał. Na końcu podszedł Dave. Rozłożył ramiona w ciszy, a ja zrobiłem to samo i po chwili klepaliśmy się bratersko po plecach.

- Uważaj na siebie, młody - dodał cicho, kładąc mi rękę na głowie i lekko mierzwiąc włosy.

- Ty też, Dave - odparłem, patrząc jak czwórka brodaczy odpala swoje maszyny, rzuca jakieś uwagi między sobą i po chwili opuszcza parking, machając mi leniwie. Podniosłem prawą dłoń do góry i tak trzymałem, aż ci nie zniknęli mi z oczu. Jeszcze dobre parę minut stałem w miejscu, wgapiając się w miejsce, gdzie zniknęli moi bracia, gdy ktoś stanął obok mnie i mruknął z wyraźną fascynacją:

- Ale masz zajebistych braci.

- Nie, Nora. Nie napiszę ci piosenki - odparłem, uśmiechając się pod nosem.




<Błagam o opinie. Nawet nie wiecie, ile frajdy sprawiło mi pisanie tego rozdziału ;D>

5 komentarzy:

  1. Taaa najlepiej zwalić wszystko na biedną Norah XDD Ale dobrze, że się mnie posłuchałaś, bo ten rozdział jest cudny. Nie. Twoje normalne rozdziały są cudne - to ten jest ultra-cudny. Ja chyba jestem Waitsem. A i myśle, że będziesz szczęśliwa jak się dowiesz, że zakochałam się w Rickym. W jego wyglądzie, a przedewszystkim w tym co mówił. Perry ty jesteś mistrzynią zła jednak. Dręczysz mnie pisząc tak genialne rozdziały i nie pozwalając mi tam być. Ten klimacik. W ogóle Ons Bourbon One Scotch One Beer miało lecieć u Isaaca, ale ostatecznie zmieniłam na Nicka. Podsumowując: jeśli powiedzenie "oczy się święcą" byłoby dosłowne to ja bym oświetliła całe podziemia Moskwy oczywiście po tym gdy by mi wyleciały z oczodołów przybierając wielkość księżyca. I Nora na końcu <3 A ja już wiem o czym będzie gadać z Waitsami. Tacy hipsterzy jak brat Stalego. Aaa! Perry cytat "every thing that kills me makes me feel alive" idealnie sie nadaje. Tak sie zaczytałam w wannie, że aż woda mi wystygła :p Perry kocham cię! Zaraz po Rickym oczywiście!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A Ty nie wiesz jakiego mam banana na ryju jak czytam ten komentarz xD tez uwazam, ze ten rozdzial jest moim najlepszym. Przyznaje Ci racje. ;D duzo bralam z wlasnych doswiadczen, reszte kolorowalam jak to ja. Ahahaha no to supcio! Niespodzianka się udala xD Ricki to Twoja milosc xD nie spodziewalam się tego hehe i masz wene? Powiedz, ze tak! XD. Czekam w takim razie na to co napiszesz. Tez się kocham, Norah xD Ricki to Ricki Hall ;)

      Usuń
    2. Nie Perry. To jest najlepszy rozdział całego bloga. Chcem książke o Waitsach xD Z własnych doświadczeń? Daj się zmienić na życie :D Mam wenę jak zwykle czytaj coś wykrzesam. Problem jest z czasem Dzisiaj przez cały dzień mi chodziło po głowie co będzie jak Stale przyjedzie.
      Najważniejsza jest skromność, nie Perry?

      Usuń
    3. :c czuję się dotknięta. Chcesz książkę? O, kurdę. To by było wyzwanie xd Nie chcę się zamieniać na życie XD mam 3 starszych braci i 3 młodszych, więc jest odlot. O. No to supcio. Jestem ciekawa, co tam napiszesz... A, jebać skromność

      Usuń
  2. Ja mam na razie przymusowy pisarski urlop, więc będzie w skrócie. Ale w żadnym razie nie traktuj tego jako brak weny, bo naprawdę jest o czym pisać. :D
    Podpisuję się pod tym, co stwierdziła już Nora: najprzyjemniejszy rozdział na blogu. Wreszcie mamy okazję poczytać trochę o Jessym, który wrzuca trochę na luz. Ale mimo wszystko jak dla mnie nie on jest gwiazdą tego rozdziału, lecz bracia. Nie wiem, jak Waits mógł wyrosnąć na takiego ignoranta w otoczeniu tak sympatycznych ludzi. A Ben gadający z Lauf zgarnął wszystko. Już widzę te jej świecące paczałki, jak zobaczy El Camino. No i mamy Laufey, która jest mniej na "nie". Zaglądasz mi do mózgu, bo stosunkowo niedługo mam zamiar odkryć i takie karty. Poszłaś mi tu bardzo na rękę, nie ma co ;P
    Ogólnie aż szkoda, że dałaś ten rozdział teraz, bo będzie bida z pisaniem czegoś na święta XD

    Uwaga, osobiste spaczenie! Zamiast trąbki i tamburyna dałabym braciom w ręce gitary elektryczne i kazała grać kawałki Amon Amarth czy innego licha w tym typie. Wygląd się zgadza, a byłaby MOC! :D

    OdpowiedzUsuń