Layout by Raion

sobota, 30 maja 2015

Daniel S. Briggs

Rozdział znowu Briggs/Draven, ale mam nadzieję, że treść mnie usprawiedliwi ;)
Niestety w dalszej części zepsuły mi się akapity. 


- Ej! List do kogoś! – wydarła się Nora. Wszyscy wyskoczyli ze swoich pokoi i patrzyli na blondynkę, która trzymała kopertę uniesioną w górę i machała nią jak flagą. Zauważyłem, że z pokoju Meredith i Demri w gęstym dymie ukazały się trzy postacie. Dwójka z nich należała do właścicielek, a trzecia... Kto to w ogóle był? Jakiś rozchełstany typek z potarganą do tego grzywą. Wszyscy wyglądali jak z jakiegoś filmu dokumentalnego o hipisach. Demri poprawiła lenonki i rzemyki na włosach, Pixie bujała się w rytm muzyki, a koleżka... No, on zbytnio tam nie pasował, ale zapewne tak wygląda człowiek po spotkaniu z hipisami. – Ale to chyba pomyłka… - mruknęła Norweżka, patrząc na treść i równocześnie odrywając mnie od trójki. Jessy stał obok mnie i patrzył uważnie na tę Azjatkę. A przynajmniej tak mi się wydawało. – Ale ktoś dziwnie pisze… - ciągnęła Nora, - Adres dobry, ale imię jakieś takie dziwne. Kto to kurde Le...oti...e? - Męczyła się z odczytaniem, aż w końcu się jej udało. - Ale głupoty ludzie wypisują. Przecież nie ma takiego imienia w Akademii. Chyba ktoś nie umie pisać - zaśmiała się, a wszyscy zaczęli patrzeć po sobie z twarzami oznaczającymi zdziwienie i zbicie z tropu. Zdążyliśmy już zbić się w półkole dookoła Norweżki. Musieliśmy wyglądać jak banda surykatek na wybiegu w zoo, czekająca na jedzenie. W końcu ktoś odchrząknął i Demri wyszła naprzeciw, zmierzając w stronę Nory. 

- To do mnie – mruknęła tak cicho, że ledwie było ją słychać. Wszyscy spojrzeliśmy na nią pytająco, ale ta tylko odebrała od widocznie zawstydzonej Norweżki list. Gapiliśmy się za nią, aż nie zniknęła w swoim pokoju i robilibyśmy to dalej, jednak przepędziła nas stamtąd Meredith.

- Czego się gapicie?! – wrzasnęła na nas, po czym weszła do pokoju i zatrzasnęła za sobą drzwi. Podskoczyliśmy, a potem z nie mniejszym zaskoczeniem wróciliśmy do pokojów. A przynajmniej Jessy się odwrócił i chciałem iść za nim, ale nie było mi to dane. Nie miałem na nic siły, więc ponownie zamierzałem się walnąć do wyra, ale podeszła do mnie Amy i prosto z mostu rzuciła 'Gratuluję pary na bal!'. Po czym odwróciła się i poszła, zostawiając mnie z otwartymi ustami. Jednak machnąłem ręką i poszedłem do pokoju. Waits już siedział z gitarą w ręku i coś przy niej majstrował.

- Małe jam session? - rzucił w moim kierunku, a mi od razu przeszło zmęczenie. 

***

Demri spotkałem na parkingu, gdy parkowała na swoim ulubionym miejscu. A mianowicie po drugiej stronie. W samym kącie. A może robiła to tak jak czasami niektórzy w łazienkach zawsze wybierają ostatnią kabinę? Machnąłem do niej, wołając jej imię. Podniosła się znad motoru, przy którym coś majstrowała i uśmiechnęła się. Oczywiście jeździła bez kasku, bo nie mieliśmy już pieniędzy, żeby go kupić. Jednak sądząc po jej zakupach, nie była daleko. Miała ze sobą jakieś starocie z antykwariatu jakieś trzy przecznice stąd. 

- Jak tam się sprawuje pojazd? - rzuciłem, podchodząc do dziewczyny. 

- A bez zarzutów - odparła, kopiąc tylną oponę swoim martensem. Chyba pierwszy raz widziałem Draven w takim stroju. Znaczy normalnym stroju. Koszulka na ramiączkach, kończąca się nad pępkiem, a dalej rozchodząca się we frędzle, znoszone i podarte szorty i jej skórzany plecaczek. Włosy spięła wysoko w czarnego koka. W sumie zastanawiałem się czy kiedykolwiek widziałem Demri w spodniach. - Co porabiasz?

- W sumie to łaziłem po terenie bez celu - mruknąłem, po czym pewien pomysł wpadł mi do głowy. - Może przejedziemy się do miasta? – zagaiłem, czując wzrastającą potrzebę wyrwania się z terenu Akademii. Z daleka od ludzi. Nie wiedziałem dlaczego, ale z Demri czas leciał inaczej. Czułem się jakbym naprawdę przeniósł się do lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku i za każdym razem chciałem do tego wracać. W dodatku jako jedyną z dziewczyn w Akademii mogłem ją traktować jak siostrę. 

- Autobus? – rzuciła, a ja pokiwałem ochoczo głową. 


Miała być krótka wyprawa. Skończyła się, że pojechaliśmy na jakieś zadupie, gdzie akurat trwał targ kwiaciarzy. Nie wiedziałem, czy Demri o tym wiedziała i specjalnie wsiedliśmy do sto trzynastki zamiast jedenastki, czy po prostu instynktownie wyczuwała takie zdarzenia. Faktem jednak było, że naćpaliśmy się dosłownie zapachami tych wszystkich kwiatów. Byliśmy dosłownie w tęczy. 

- Czy ja jestem w niebie? - spytałem Demri, jednak ta tylko się roześmiała i pociągnęła mnie w głąb tego cuda. Jeśli nie zostanę rysownikiem, założę kwiaciarnię! To po prostu cudo! Czułem się jak na jakimś chińskim festiwalu - tyle kolorów, piękna, uśmiechniętych ludzi. Dużo wszystkiego. Wibracje kolorów mijały mnie, a może właśnie wchłaniały, bo liście, płatki i inne roślinne rzeczy dosłownie wystrzeliwały w moją stronę, ocierając się o twarz i zasłaniając widoczność. Nawet Draven czasami mi znikała, a przecież trzymałem się jej małego plecaczka. Byliśmy stale w ruchu, ale gdzie - nie miałem pojęcia. Wpatrywałem się w hipnotyzujące rzeczy to tu i tam i naprawdę gubiłem się czasowo i przestrzennie. W końcu jednak stanęliśmy i okazało się, że przeszliśmy morze kwiatów i straganów, by znaleźć się przy przyczepach kempingowych, gdzie ludzie dalej sprzedawali kwiaty, ale tez palili ogniska. Poszliśmy w kierunku jednego z nich. Demri jak gdyby nigdy nic, poszła poprosić o coś do jedzenia, a ja zacząłem przeglądać kwiaty. Bo tylko to można tu było robić. I nawet jeden kupiłem.

- Co tam masz?  - spytała moja towarzyszka, gdy wróciła z chlebem i kiełbaskami. 

- Kwiatek dla Fey. Myślisz, że jej się spodoba? - odparłem, patrząc na nią uważnie.

- Na pewno. - Uśmiechnęła się czarnulka i usiadła koło mojego pniaczka na ziemi. Podała mi jedzenie i po chwili szamaliśmy ciepłe kiełbasy z ogniska razem z kwiaciarkami i kwiaciarzami. Czułem się jak na jakiejś wycieczce szkolnej, jednak o tyle było lepiej, że wszystko mieliśmy tutaj za darmo. No, może prócz kwiatka. 

***

- Wiesz… Ja chyba dam sobie spokój - mruknąłem, patrząc przed siebie.

- Dlaczego? – spytała bardziej ciekawa niż zaskoczona. Siedzieliśmy we dwójkę na barierkach naszego molo i gapiliśmy się w horyzont.

- Jakkolwiek jestem miły, ona nigdy nie zechce ze mną iść na bal. – Zmarszczyłem brwi, myśląc nad czymś uważnie i nagle zdecydowanie podniosłem głowę do góry w napływie olśnienia. – Tak. Jeśli nie chce ze mną iść, to trudno. Nie będę jej zmuszał. Mam rację. Co nie? – spytałem, patrząc na dziewczynę z nadzieją.

- Rób jak uważasz. Przyjaźni nie kupisz – odparła, wydmuchując dym ze skręta. – Ale pójdziesz na bal? - dodała po chwili. 

- Pewnie! Miałbym przegapić taką imprezę?! Oby była dobra muzyka, bo jak nie, to spadam - odparłem, mrugając do niej. Tak. Gdy tylko wróciliśmy z kwiatowego raju, poszedłem poszukać Laufey. No i znalazłem ją u niej w pokoju. Gdy tylko chciałem jej wręczyć mój zakup, ta prychnęła i zatrzasnęła mi drzwi przed nosem. Naprawdę pokrzepiające. - Ej. Skoro nie mamy pary, może pójdziemy razem?

- I tak będziemy tam wszyscy razem – Roześmiała się. – A w dodatku mam już parę – odparła, rozkładając ręce i zamykając oczy. 

- No, proszę - odparłem, po czym oboje zamilkliśmy. Jednak nagle coś mi się przypomniało. Chciałem jej o to zapytać przy pierwszym spotkaniu, ale zwyczajnie wypadło mi to z głowy.- Ej, Demri…

- No?

- Czemu ktoś napisał do ciebie list pod innym imieniem? – spytałem, czując, że chyba nie powinienem o to pytać. Jednak coś korciło mnie, żeby to zrobić. A co jak to jakaś tajemnica? Na szczęście ta tylko się uśmiechnęła pod nosem.

- To moi dziadkowie. A konkretnie dziadek napisał list. 

- To czemu nie napisał po prostu ‘Demri’? – drążyłem sprawę dalej. Nie potrafiłem tego pojąć. To jakaś ksywka z dzieciństwa czy dziadziusiowi coś się pomieszało? Po co komplikować sobie życie?

- Bo to moje imię – odparła tajemniczo czarnulka znowu się uśmiechając. Uniosłem brwi. Już nic nie rozumiałem. Moja mimika chyba mówiła sama za siebie, bo Demri zaraz wytłumaczyła:

– Moi dziadkowie są Indianami, Wywodzą się z plemienia Yakima. To niedaleko Seattle. Znaczy patrząc na mapę. Oboje zostali wychowani w starych zwyczajach, ale są katolikami. Jednak nieźli z nich konserwatyści i nazwali mnie po swojemu. Nawet wyprawili mi mi rytuał związany z nadaniem imienia.

- O, kurde... Czadersko! - Nie wiedziałem, co mówię. - A to nie jest wbrew religii?

- Mów to Indianom - odparła dziewczyna, machając nogami w powietrzu. - Dla Indianina coś co nie ma imienia - nie istnieje, nie żyje. To nie jest żadne voodoo czy coś w tym rodzaju. Po prostu szaman, w moim przypadku szamanka, wprowadza się w trans i wybiera imię dla dziecka. które odbywa się zazwyczaj przy dźwiękach bębna. To bardzo ważna uroczystość. 

- A... No, wiesz... Byłaś jakoś jeszcze próbowana? - spytałem, bojąc się odpowiedzi. Jeszcze się dowiem, że Demri, Leotie czy jak ona się w końcu nazywała upolowała niedźwiedzia i zjadła jego serce. Z każdym jej słowem robiłem coraz większe oczy, a szczęka dosłownie tonęła w oceanie. Indianka? Serio?! Draven ponownie spojrzała na mnie i się roześmiała. Chyba zbladłem.

- Musiałam stać się dorosła. W rytuałach inicjacji młody człowiek poznaje imię swego ducha opiekuńczego i dotąd dopóki go nie poznał "pływał po zaświatach". Duch, który wyjawia swoje imię, zobowiązuje się odtąd stale trwać przy człowieku i pomagać mu. Imienia tego nie może poznać nikt, jest ono tajemnicą człowieka i ducha. Tylko ewentualnie szaman dowiaduje się, jakie jest imię Ducha, na wypadek gdyby człowiekowi groziło niebezpieczeństwo i,  by przy pomocy tego imienia, szaman mógł przywołać go do życia. Imię nie zawsze jest pustym zlepkiem słów. Nawet we współczesności katolicy podczas bierzmowania - symbolu dojrzałości wybierają sobie drugie czy trzecie imię. To jak patron. W różnych plemionach jest inaczej - mówiła i mówiła, a ja słuchałem jak zaczarowany. - Imię, które nadaje się nowonarodzonemu, także jest związane z uroczystością - ciągnęła, a ja nie przerywałem. - Imię posiada odpowiednią moc i trzeba je uszanować - „stworzyć". U Zuni i Hopi ojciec dziecka prosi swoją matkę o nadanie dla niego imienia, jeśli ona nie może, sama prosi siostrę męża. Imię zawsze nadaje kobieta, chyba, że dochodzi do jakichś szczególnych okoliczności. Imiona mają szczególny przekaz, nawiązują do jakiejś rośliny, zwierzęcia, konkretnej umiejętności danego człowieka w późniejszym okresie. Jednak nie muszą oznaczać zupełnie nic, podobnie, jak te nadawane w każdej innej cywilizacji.

- No właśnie. A twoje coś znaczy? - wydukałem w końcu zbyt zszokowany. Niby uczyłem się o indiańskiej kulturze w szkole, ale to zupełnie inaczej czytać to w książkach, a rozmawiać z człowiekiem wychowanym w tym środowisku i doznającym tego wszystkiego na własnej skórze. Chyba jednak miałem już zupełnie inaczej patrzeć na tę małą dziewczynę.

- Leotie to Kwiat Prerii. 

- Wow.

Tylko to udało mi się powiedzieć. Trzymajcie mnie, bo odlecę.

- Wiem, trochę przereklamowane, ale uwielbiam je, - Uśmiechnęła się Demri. - Dla moich dziadków zawsze będę Leotie i w sumie dla samej siebie również. Dopiero później gdy miałam jakieś pół roku, mama zarejestrowała mnie jako Demri Lara, bo nie chciała żeby jej córka później się wstydziła. Niepotrzebnie. Jednak Kwiat Prerii brzmi o niebo lepiej, co? - spytała, szturchając mnie i machając brwiami. 

- Hipstersko - zaśmiałem się. – I dlatego tak lubisz jarać?

- Wiesz, wychowywałam się wśród indiańskiej komuny, a moja babcia jest mistrzynią w robieniu halucynogennego dżemu. 

- A twoja mama? – zmieniłem front. Już wyobraziłem sobie krąg indiańskich dzieci jarających fajkę w pióropuszach, siedzących dookoła ogniska i grających na bębnach. Potrząsnąłem głową, żeby pozbyć się tego obrazu. 

- Nie żeby mnie nie kochała, czy zaniedbywała. Po prostu była młoda, do tego studiowała, a potem poznała miłość swojego życia. Nic dziwnego, że nie miała dla mnie czasu. Rozumiem ją. Nie ma czego wybaczać. 

Odchrząknąłem, bo zrobiło się niezręcznie. Wiedziałem, że Demri o wiele bardziej woli Jessa jako powiernika. Zresztą i vice versa. Ale jeśli ich rozmowy zawsze tak wyglądały, zaczynałem mu zazdrościć. Kto by pomyślał, że oboje obrzucają się opowieściami wyrwanymi z serca indiańskiego narodu i kanadyjskich łowców niedźwiedzi? Życie pełne adrenaliny! Moje ograniczało się do życia na krawędzi łóżka. 

- No, Kwiecie Prerii co tak czuję, że nasza wyprawa do Nashville będzie owocna w dobre opowieści - mruknąłem, przeciągając się i patrząc na wodę pod naszymi butami. 

5 komentarzy:

  1. A ja myślałam, że to Nora będzie dziwna z męskim drugim imieniem i skakaniem przez ogniska xD Ale czadersko...serio...zazdrosczę Demri xDD Po za tym czy w tym rozdziale właśnie wychodzi ludzka strona Daniela? O cholera! Wgl Perry skąd ty tyle wiesz o indiańskich rytuałach? Serio tak z ciekawości pytam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hahaha to ja chcę wiedzieć, jakie to męskie imię posiada Nora! W sumie nie planowała zbytnio tego rozwijac, ale w sumie dlaczego nie? O wiele to ciekawsze niż użalanie się nad nieznajomością ojca. Daniel jest człowiekiem. Uwaga! Powtórzę! To człowiek! xD Czytało się książki i nie tylko ;) Perry to ogólny fanatyk historii Indian, Majów, Azteków i całej reszty.

      Usuń
    2. Urheim jak jej bracia. Nora Urheim Ylvisaker. Cała rodzinka ma tak samo na drugie :p
      To mnie za bardzo szokuje! Dajcie mi czegoś mocnego typu H2O xDD
      Ja chciałam się kiedyś uczyć Azteckiego, ale chyba się nie da. Więc stanęło na fińskim. Tylko najpierw norweski muszę ogarnąć

      Usuń
    3. whut?! co to za pokręcona tradycja? xD
      Ja Ci nic nie podam. Nie sięgam. W kązdym razie widzę, że się podobał rozdział :) ladnie, ładnie. zaraz umrę z nudów xD piszę post, ale boję się, że zjebie :c

      Usuń
  2. Ładnie, ładnie! Widzę, że coraz szybciej zbliżamy się do owianego tajemnicami Nashville. C:
    Ale mi fabularnie związałaś ręce, ty niedobra, ty! XD miałam szalony plan potrzymać Lauf przez parę dni poza Akademią, a będę musiała w następnym tekście skończyć jej wojaże, bo tu się przewija. Sorry, Thorsdóttir, ni mo badass XD
    Najbardziej ze wszystkiego podoba mi się fragment o indiańskich korzeniach Demri. Jako że sama mam świra na podobnym punkcie (Wikingowie, Indianie, kto by się tam dochodził... XD) wyposażyłam Laufey w spory bagaż tradycji, zwyczajów i przesądów. Zresztą, na Islandii panteon nordycki jest ciągle żywy, a Fey wychowała się w takiej kulturze. Chociaż na razie trzymam klawiaturę na wodzy w tym względzie, sądzę, że Demri będzie z nią miała porządny temat na długą pogawędkę ;)

    OdpowiedzUsuń