Zajęcia zaczęły się już tydzień temu i od
tamtego czasu popadłam w swego rodzaju rutynę. Spałam długo. Jadłam śniadanie
na dachu z reguły w towarzystwie którejś z dziewczyn, właściwie to wszystko
robiłam w towarzystwie którejś z dziewczyn. Potem szłam na zajęcia. W między
czasie albo leżałam na łóżku w pokoju, piłam waniliową cole i siedziałam na
telefonie albo gadałam z kimś na plaży. Po południu dzwonił Stale i gadaliśmy
bardzo długo. A wieczorem czasem chodziłam do jakiegoś nadmorskiego baru albo
generalnie szłam na miasto. I tak mijały dni.
Poniedziałek. Początek drugiego tygodnia w
Akademii. Dzisiaj nastawiłam sobie budzik na dziesiątą - nie żebym spała zawsze
wyjątkowo długo, ale dobrze jest mieć backup na wszelki wypadek - żeby zdążyć
na sekcję jazzową albo tworzenie muzyki. Jeszcze nie wiedziałam co dokładnie.
Nie lubiłam omijać sekcji jazzowej, ponieważ był to drugi i chyba ostatni
przedmiot, którym wykazywałam jakiekolwiek większe zainteresowanie, a nie
wpisałam na zasadzie "a może będzie fajnie". Jednak pogawędki z
Aaronem na początek tygodnia bardzo kusiły. Dlatego stwierdziłam, że zdecyduje
dopiero po śniadaniu.
Tyle, że na nogach byłam już godzinę przed
budzikiem. Zamiast Tell Me Nils Jansona - szwedzkiego trębacza, o którym
internet nie słyszał - zbudził mnie krzyk "Pobudka". Ktoś krzyczał po
angielsku. Nie był to perfekcyjny amerykański akcent, ale również nie był on
zmącony twardym germańskim. Nie był to także głęboki i niski głos tylko zwykły,
taki jaki ma większość chłopaków w moim wieku. Mimo to rozpoznałabym go z
pięciu kilometrów. Stale Sandbech zrobił niespodziankę swojej dziewczynie.
Wykrzyknęłam imię mojego chłopaka tak
głośno, że najprawdopodobniej obudziłam sąsiadujących ze mną Jessy'ego i
tego…Daniela, którego praktycznie jeszcze nie znałam. Muszę przyznać, że
pobudka wrzaskiem podekscytowanej dziewczyny nie może być przyjemna, ale cóż ja
poradzę na mój napływ szczęścia.
Stale roześmiał się tylko, a potem się
całowaliśmy. Gdy skończyliśmy ja usiadłam na łóżku, a on stał oparty o biurko.
Amy cały czas, jakby nie wzruszona tym wszystkim, segregowała pliki i kartki
potrzebne na zajęcia. Ustaliliśmy, że za pół godziny spotykamy się na dole i
idziemy na śniadanie, bo żadne z nas nie chciało jeść w kawiarni na dachu. Normalnie
pewnie nie stronilibyśmy od innych uczniów, ale ten dzień był tylko dla nas. To
był Nasz ostatni dzień razem poprzedzający bardzo, ale naprawdę bardzo długi
okres rozmów tylko przez wideokonferencje lub telefon.
- Porywam ją - rzucił chłopak do mojej
współlokatorki, gdy wychodziliśmy.
- Tylko odstaw ją na zajęcia - zarządziła
Amy, ale Stale tylko się roześmiał.
- Załatwiłem jej zwolnienie. Lepiej załatw
jej transport na lotnisko o ósmej wieczorem - odparł.
- Tak wcześnie jedziesz? - spytałam patrząc
w jego cudowne niebieskie oczy, on tylko skinął głową i cmoknął mnie w czoło.
Gdy zeszłam na dół snowboardzista już na
mnie czekał i rozmawiał z jakimś gościem w bejsbolówce. W naszej Akademii tylko
jedna osoba chodzi w takich czapkach - mój nauczyciel fotografii.
- Lyle Owerko! Mój brat by zabił za
poznanie pana - mówił Stale.
- Jego brat jest fotografem…Frode Sandbech
- uzupełniłam. Potem przytuliłam mojego chłopaka, a Lyle trzasnął nam fotę. No
cóż…będziemy w kronice, zaśmiałam się w duchu.
- Bare ikke migadlcie się for mye (Tylko
nie migdalcie się za bardzo) - rzucił jeszcze oddalając się.
- Mówił ci, że jest zafascynowany
Skandynawią? - spytałam przytulając się do Stalego.
- To było pierwsze co powiedział - zaśmiał
się - Byłem na dachu…i gadałem z taką Islandką - zaczął.
- Laufey Thorsdóttir…wydaje się być fajna
- przytaknęłam.
- Mhmm…strasznie się podnieciła. Nie wiem
czy bardziej mną, czy twoim chłopakiem - zażartował. Ponownie. Kochałam go za
to. Zresztą nie tylko za to, lub jakby to powiedział profesor Owerko: Likevel
ikke bare til dette.
Poszliśmy do jakiejś ładnej kawiarni w
ogrodzie z muzyką na żywo. Grali właśnie jakiś delikatny jazzik. Stale dobrze
wiedział gdzie mnie zabrać. Ja wzięłam sobie latte z syropem klonowym, ale
snowboardzista poprosił tylko o sok pomarańczowy (i niech James się wypcha z
tym, że sok pomarańczowy jest tylko na kaca), ponieważ wstał o chorej godzinie,
żeby dolecieć tutaj na dziewiątą, a i tak był pół godziny wcześniej niż
planował, bo nie było innych lotów. Relationship goals jak to mówią. Potem mój chłopak
zamówił nam jajka na toście. Początkowo się wzbraniałam, gdyż na śniadanie
zawsze jadłam jogurt, ale Stale powiedział, żebym poczekała i miał racje. Gdy
wzięłam pierwszy kawałek nie pożałowałam. Chyba w Oslo jednak bardziej się
znali na jedzeniu niż w Bergen.
Spędziliśmy dużo czasu, objawiającego się
w jednej dużej kawie i dwóch szklankach soku, rozmawiając przy akompaniamencie
zespołu grającego jakieś luźne kawałki chyba z Nowego Orleanu, ale nie byłam
pewna. W każdym razie było przyjemnie. Bardzo przyjemnie. Tak przyjemnie, że
mogłoby trwać wieczność. I z chęcią domówiłabym sobie kolejną latte, żeby
przedłużyć tą chwilę kiedy snowboardzista zarządził, że idziemy surfować.
Surfowaliście kiedykolwiek? Jeśli tak to
wiecie, że właśnie ten sport jest najlepszą ucieczką od rzeczywistości. Zimna,
oceaniczna woda obmywa wam nogi, wiatr wieje we włosach, a ty próbujesz
utrzymać równowagę. Tyle, że nawet jak wpadniesz do wody to nic się nie dzieje,
bo dziś jest tak gorąco, że kąpiel nawet w bardzo chłodnym oceanie nic ci nie
zrobi. I gdyby nie radio rastafarianina na brzegu kompletnie zapomniałbyś o
świecie. Bo teraz liczysz się tylko ty, ocean i w moim przypadku jeszcze twój
partner.
Stale był okropnie dobry we
wszystkim co potrzebuje deski, a ja…ja nie byłam może, aż taka zła, ale i tak
wylądowałam w wodzie kilkanaście razy. Z barku na plaży leciał Bob Marley, a my
śmialiśmy się goniąc nie wiadomo czy bardziej siebie czy fale. Kolejna chwila,
która mogłaby trwać wieczność, a jednak czas nieubłaganie leciał.
W prawdzie byliśmy dopiero po śniadaniu,
ale gdy surfing znużył nas, o ile w ogóle surfing może kogokolwiek znużyć, a
jeśli w ogóle to minimalnym stopniu znużenia. Jednak każda wymówka jest dobra,
żeby się czegoś napić. Było już po dziesiątej - można się napić czegoś
mocniejszego. Oczywiście taka zasada istniała chyba tylko w wiktoriańskiej
Anglii, ale przydawała się do przytoczenia, kiedy ktoś Ciebie zapytał dlaczego
pijesz o pierwszej po południu i czy to nie za wcześnie.
Stale poszedł oddać deski, a ja zamówiłam
nam po mohito. Nie zamierzaliśmy tutaj długo siedzieć, ale drink na plaży w Los
Angeles to coś w stylu Must Do jeśli odwiedzasz to miasto, jeśli
zaś jesteś tutaj rezydentem - tak jak ja - to może nie jest to jakieś
konieczne, ale na pewno niezaprzeczalnie przyjemne. Kto by nie chciał pić
mohito w szumie fal zakłóconym dźwiękami rastafariańskiej gitary w objęciach
ukochanego? Snowboardzista opowiadał mi jak było w Kolorado, a ja słuchałam
leżąc z głową na jego kolanach. Zazdrościłam mu, ale pewnie gdybym nie była mną
to zazdrościłabym sobie jeszcze bardziej. Po za tym w Akademii nie było
tak znowu źle, a raczej wręcz przeciwnie. Towarzystwo przynajmniej przez
pierwszy tydzień zapowiadało się dobrze, a nauczyciele…no to wiadomo…wszyscy
byli tak pochłonięci swoim zawodem, że nawet nie mieli siły wyżywać się na
uczniach, więc nauki było mało za to zabawy dużo. Czego chcieć więcej?
Potem zdecydowaliśmy się pójść na spacer.
Tak po prostu. Tak jak robią to miliony par na świecie, ale właściwie kto
powiedział, że musimy być oryginalni, nie? Mieliśmy do zabicia trochę czasu.
Stale zarezerwował stolik w jakiejś topowej restauracji na czwartą, więc
pozostały nam jeszcze trzy godziny. Trzy godziny chodzenia po mieście. Mi to
nie robiło większej różnicy. Mogłam robić cokolwiek tylko, żeby Stale był przy
mnie. Właściwie tylko to się teraz liczyło. Cieszymy
się chwilą Nora, cieszymy się chwilą! Carpe
Diem jak to mówią. W końcu mamy dla siebie tylko jeden dzień, a dokładniej
jedenaście godzin. Oy dritt…tyle to ja śpię, albo właściwie potrzebuje, żeby
się wyspać, bo w rzeczywistości jest trochę różnie.
Gdy mijaliśmy jeden z tych dużych sklepów
muzycznych, od których w Stanach się roi Stonemusic, Phonomusic, Phononics… Nie
wiem jest tego od cholery. W każdym razie mają dwa ogromne piętra i są tam
winyle, normalne płyty, plakaty, koszulki i gry komputerowe. Czyli wszystko
czego przeciętny nastolatek może zapragnąć. Jednak ja zaciągnęłam tam mojego
chłopaka. Lubiłam tam chodzić. Nawet jeśli całej muzyki słuchałam ze Spotify to
takie sklepy mają swój klimat. Przeglądanie tych wszystkich półek i szafek z
płytami, oglądanie plakatów i koszulek z nazwami zespołów. Nie wiem…po prostu
to lubiłam. Pewnie Jessy czy ktokolwiek inny z Akademii stwierdziłby, że tutaj
nie ma prawdziwej muzyki i jest to mało artystyczne i mało wyszukane miejsce,
ale mnie to nie obchodziło. W przeciwieństwie do większości dzisiejszego
społeczeństwa (w sensie w moim wieku i okolicach) nie miałam problemu z byciem
mainstreamową.
Staliśmy w dziale z jazzem. Roiło się tam
od Johna Coltrane'a, Norah Jones i Louisa Armstronga. Jednak jak się głębiej
poszukało to można było znaleźć Veronicę Mortenstern, Jana Johanssona, a nawet
Kari Bremmens, której co prawda nie lubiłam, ale zawsze miło jest zobaczyć
jakieś norweskie nazwisko. Zobaczyłam, że na składzie jest nawet jeden z moich
skandynawskich ulubieńców - Jan Garbarek.
Przypomniało mi się jak z braćmi
jeździliśmy na Festiwal Jazzowy do Kopenhagi. Nawet jeśli nie jesteś
zwolennikiem tego gatunku to musi to Ciebie zachwycić. Właściwie to właśnie tam
polubiłam jazz. Kiedyś jak byłam jeszcze małym brzdącem nasi rodzice nas
zabrali na wakacje do Danii i akurat trafiliśmy na festiwal…no i się
zauroczyłam. Dźwięki trąbki, saksofonu, gitary, pianina, perkusji rozbrzmiewały
w całym mieście. A my po prostu chodziliśmy od jednej sceny, do drugiej.
Zwiedzaliśmy miasto i słuchaliśmy muzyki. Może być lepsze połączenie? Zresztą w
Kopenhadze jest mnóstwo kawiarni czy restauracji z muzyka na żywo i prawie
zawsze jest to jazz. Mówcie co chcecie o Szwecji, ale moim zdaniem prawdziwą
Mekką przynajmniej jazzmenów nie jest Sztokholm, a raczej właśnie Kopenhaga. I
szczerze mówiąc to właśnie stolica Danii ma naprawdę wysoką pozycję na liście
moich ukochanych miast.
Obracałam w rękach jedną z płyt Ornette
Coleman.
- Wiesz, że jak byłam mała…w sensie no
miałam naście lat to chciałam wyjść za saksofonistę? - obróciłam się do
snowboardzisty - Wszystkie dziewczyny kochały Howiego Dorougha i tak dalej, a
ja marzyłam tylko o jazzmen'ach.
- I wylądowałaś ze mną. Masz niezłego cela
- zaśmiał się.
- Potem stwierdziłam, że pieprzę to
wszystko, bo wszyscy saksofoniści są amerykańskimi murzynami w wieku
osiemdziesięciu lat jeśli w ogóle żyją - odparłam.
- Miło wiedzieć, że zastępuję - przerwał,
żeby przeczytać autora nagrania, które miałam w ręcę - Ornette Coleman -
zaśmialiśmy się.
- Ornette Coleman nie ma takich oczu -
powiedziałam i pocałowałam Stalego w policzek - Po za tym też raczej trudno
będzie Ciebie pobić w byciu romantycznym i zabawnym. Zresztą jak przekonałam
się po mojej Akademii, że wszyscy muzycy są walnięci - dodałam.
Staliśmy w tym Audiophones czy jak tam ten
sklep się nazywał i śmialiśmy się. Stale zaczął wyszukiwać płyty z najgorszymi
okładkami i to zaprowadziło nas do popu z lat osiemdziesiątych. Wynajdowaliśmy
jakieś nagrania Bee Gee's czy innych takich i udawaliśmy, że to my jesteśmy na
okładce. Dobrze, że nikt nie widział naszego pozowania, albo, że nam nie zrobił
zdjęcia, bo kariera Stalego mogłaby lec w gruzach. Jeśli kiedykolwiek masz
zamiar nabijać się z tandetnych lat osiemdziesiątych to wybierz się do sklepu
około czternastej w dzień roboczy, bo wtedy jeszcze niema tłumów i nie masz
przed kim się zbłaźnić.
Snowboardzista zabrał mnie do chyba jednej
z najlepszych restauracji w całym mieście. Jak to na top klasę w Stanach
przystało siedzieliśmy właśnie na górze wieżowca. Restauracja miała te duże
okna i widok na panoramę Los Angeles. Czyli chyba klasyk w amerykańskich,
drogich knajpach.
Zamówiliśmy butelkę wyszukanego
wina…znaczy Stale zamówił, bo do tej długiej listy
rzeczy-na-których-się-nie-znałam zaliczało się wino. W sensie lubiłam jego smak
i gdzieś mi się o uszy obiło, że im starsze tym lepsze, ale w życiu nie
rozróżniłabym czy lepsze jest portorykańskie Pinot Noir czy
południowo-afrykańskie. W ogóle w Porto Rico produkują wino? Zresztą Stale też
chyba się nie za bardzo znał, bo jakieś dziesięć minut spędził na dyskutowaniu,
które będzie lepsze i udowadnianiu kelnerowi, że interesuje go słodkie.
Potem ja wzięłam jakąś sałatkę z
kurczakiem, quinoą i ogólnie jakimś odjechanymi i smacznymi rzeczami z ciepłych
krajów. Stale wziął sobie stek. Żartowaliśmy czy nie powinien trzymać się
sportowej diety, ale on odparł, że na randce wypada wziąć coś męskiego, a ja
się zapytałam czy to randka i on stwierdził, że właściwie może być, bo jesteśmy
razem na obiedzie z drogim winem w drogiej restauracji.
Jak to przystało na takie miejsce
czekaliśmy długo na jedzenie, ale właściwie nie przeszkadzało to nam, bo
mogliśmy sobie w spokoju rozmawiać. Znaczy mogliśmy sobie rozmawiać wszędzie,
ale przynajmniej nie narzekaliśmy na wolną obsługę. Spojrzałam na zegarek. Wpół
do piątej. Czyli jeszcze zostały nam jeszcze niecałe trzy i pół godziny razem.
Ahhh…gdybym mogła zatrzymać czas! Mogliście
w ogóle się nie spotkać, więc nie narzekaj. Po za tym może teraz nauczysz się,
że opłaca się wcześnie wstawać. Obudziłaś się o dziewiątej i już narzekasz.
Normalnie śpisz do dziesiątej lub jedenastej.
Gdy skończyliśmy zapytałam gdzie teraz,
ale on tylko odparł, że zobaczę. Następnie wziął taksówkę i zawiązał mi oczy.
Wiem, że oczekiwaniem i zastanawianiem się gdzie mnie może zabrać tylko psułam
sobie niespodziankę, ale zawsze tak robiłam. Chyba każdy tak robił, albo ja
byłam jakaś szczególnie nie spokojna i zbyt ciekawa wszystkiego. O! Dobra rzecz
do zapytania się kogoś. Chociaż właściwie jak to będzie brzmieć "Hej.
Nazywam się Nora Ylvisaker i gdy ktoś mi robi niespodziankę to tworze sobie
oczekiwania mimo własnej woli i czy też tak masz?". Guuud…Nora…o czym ty myślisz?
Nieważne ile miejsc sobie wyobrażałam, ale
z pewnością nigdy bym nie spodziewała się tego gdzie się naprawdę znalazłam.
Stale obkręcił mnie w okół własnej gdy wyszliśmy z taksówki, jak małe dziecko
podczas gry w ciuciubabkę, jakbym w ogóle nadal wiedziała gdzie jesteśmy i
zaprowadził za rękę. Gdy w końcu pozwolił mi zdjąć sobie przepaskę okazało się,
że stałam na środku pustej hali. Był to jeden z tych hangarów, w których
organizują jakieś wystawy i inne preformence. W Akademii czasem sami takie
robimy tylko, że nie w sławnych halach, a we własnych piwnicach, które mają nam
to zastępować. W każdym razie nie mogło to być jakieś mało znane miejsce w
mieście, ale trudno było się zorientować, które, bo w Los Angeles jest pewnie
pełno takich.
Stałam tak rozglądając się po hangarze.
Lubiłam takie miejsca. Miały w sobie jakiś urok, a jeśli byłaś tutaj sama ze
swoim chłopakiem to dodatkowo były jeszcze cholernie romantyczne. Stale puścił
muzykę. Uśmiechnęłam się pod nosem. No tak…będziemy tańczyć. Ed Sheeran zaczął
grać pierwsze dźwięki Thinking Out Loud. Uwielbiałam tą
piosenkę. Tak, we mnie jest dużo sprzeczności. Irlandzki pop zaraz obok nowo
orleańskiego free jazzu.
Snowboardzista podszedł do mnie i złapał
mnie za rękę. Wyszeptał "Mogę prosić?" i posłał mi swój cudowny
uśmiech. Nawet nie zdążyłam skinąć głową, a my zaczęliśmy tańczyć. Żadne z nas
nie potrafiło tego robić jakoś perfekcyjnie, ale przynajmniej nie deptaliśmy
sobie po palcach.
Cały czas trzymaliśmy się w objęciach, a
ja zatopiłam się w błękicie oczu chłopaka. Znowu. Poczułam się tak jak po raz
pierwszy się w nim zakochałam. On pochylił swoją głowę, tak, że stykaliśmy się
czołami. Dotknął moich włosów, a ja się uśmiechnęłam. Zamknęłam na chwilę oczy
i dotknęłam jego twarzy. Dwudniowy zarost. Jako jedna z niewielu kompletnie nie
miałam nic przeciwko całowaniu się z mężczyzną z brodą. Ba! Uważałam, że to
nawet jest jeszcze bardziej seksowne.
- Kocham cię - wyszeptał mi do ucha.
Podmuch powietrza zagilgotał mnie tam, więc zaśmiałam się lekko, a potem się
całowaliśmy. Piękne pożegnanie. Tak bardzo romantyczne, że będę za nim tęsknić
dwa razy bardziej. O ile się jeszcze da.
Gdy Ed Sheeran skończył swój utwór
poleciał kolejny. Jeszcze bardziej ukochany. Hollow Talk duńskiego zespoły Choir of Young
Belivers. Co prawda nie był on jakoś za bardzo taneczny, ale nam to nie
przeszkadzało, bo właściwie teraz się całowaliśmy. Znałam ten utwór od Vegarda,
bo on oglądał ten duński serial Broen czy tam Bron. Mimo tego, że ja go nie
oglądałam to znałam piosenkę przewodnią i nawet mi wyszło to na lepsze, bo
mogła mi się kojarzyć z innymi rzeczami, a nie tylko z kryminałami.
Potem usłyszałam skrzypce. Szybko rozpoznałam
tą melodię i wybuchnęłam śmiechem. You raise me up Josha Grobana. Stale
zawsze wiedział jak rozluźnić atmosferę.
- Z czego się śmiejesz? - zapytał, ale
widać było, że trudno mu ukryć uśmiech.
- Przecież dobrze wiesz - odparłam i
zaczęłam parodiować wokalistę - Ju rejs mi ap soł aj ken stend on małtan. Ju
rejs mi ap. Aj em strong łen aj em on jor szolder! - Roześmialiśmy się.
- Ylvisakerowie mają tą piosenkę we krwi -
powiedział snowboardzista.
No tak. Pewnie wy nie wiecie o co chodzi.
Generalnie to jak na komików przystało moi bracia robią od cholery głupich
żartów. I po za upodabnianiem Vegarda do chomika i turka osmańskiego zostało
również zauważone podobieństwo do Josha Grobana. Z tego miejsca, gdy piosenkarz
miał akurat koncert w Oslo mój brat założył okulary i nie tylko zarejestrował
się w hotelu na jego nazwisko, zrobił sobie zdjęcie z fanami, rozdał autografy,
ale również przeprowadził wywiad radiowy w jego imieniu. Potem nawet zaśpiewał
You raise me up za niego i dopiero pod koniec koncertu wszyscy zauważyli, że to
był tylko głupi żart. To tak w skrócie. W efekcie znałam tą piosenkę na pamięć,
ale w przeciwieństwie do innych dziewczyn nie byłam już w stanie odkryć jej
romantyczności. Pomijając fakt, że od początku za nią nie przepadałam. Nie moje
klimaty.
Potem jeszcze trochę tańczyliśmy. Stale
spojrzał na zegarek i oznajmił smutną wiadomość, że musi jechać na lotnisko.
Zamknęłam oczy i zacisnęłam usta jakby godząc się z tym faktem. Chłopak tylko
mnie mocno ścisnął i pogładził po głowie. Wzięłam głęboki oddech i wyszłam na
zewnątrz. W taksówce jechaliśmy przytuleni, ale nic nie mówiliśmy. W radiu
leciała jakaś melancholijna piosenka Josego Gonzaleza.
Wcale nie pomagała. Dzięki wielkie. Przynajmniej
spędziliście ze sobą te jedenaście godzin. Jeszcze nie dawno nie mówiłaś nic o
Carpe Diem?
Przybyliśmy na lotnisko dokładnie na styk,
bo oczywiście każde z nas zapomniało o tym, że w Los Angeles istnieje coś
takiego jak korki, więc zaplanowana pożegnalna kawa odpadała, bo Stale śpieszył
się na check-in.
Gdy się całowaliśmy płakałam. I płakałam
również jak powiedział, że nie długo się zobaczymy, i że będzie dzwonić, a jak
coś to odbierze nawet w środku nocy. Gdy oddalał się w stronę biurek i mi
pomachał na mojej twarzy pojawił się nikły uśmiech, który jednak przypominałam
bardziej grymas, bo było mi tak okropnie smutno. Obtarłam łzy, ale zostałam w
miejscu wpatrując się w rejestrującego się Stalego. Nie płacz. To nie jest nic
strasznego. Nie płacz. Co powiedzą ludzie? Wyobraź sobie, że widzi Ciebie
Jessy. Nie, co Ciebie obchodzi Jessy. Wyobraź sobie co powiedziałby Sven, albo
Vegard, albo chociażby Bard. Miałam
gdzieś co sobie pomyślą inni. Niech mnie mają za rozpieszczoną mazgaję. Mogą
sobie mieć. Stale wyjeżdża.
***
Stałam na lotnisku. Towarzyszyła mi
jedynie kawa i mokra chusteczka do nosa. Stale wracał do Norwegii, a to
oznaczało, że nie wiemy kiedy się znów spotkamy. Zresztą nawet jakbyśmy
wiedzieli to wydawałoby się to zbyt odległe, żeby było realne, a już tym bardziej
na pewno nie w jakikolwiek sposób pocieszające.
Mocha. To było idealne odzwierciedlenie
tego jak się czułam. Słodka czekolada zmącona gorzkim espresso. Czyżby tak
właśnie smakowało rozstanie? Nie wiem. Wiem, że od kiedy pierwszy raz nie
widzieliśmy się przez długi czas barista w Starbucksie polecił mi to na
"poprawę humoru" i od tego czasu za każdym razem brałam mochę. Co
prawda jeszcze ani razu mi nie pomogła tak jak powiedział mi to sprzedawca, ale
przynajmniej dobrze odwzorowywała zaistniałą sytuację.
Rozejrzałam się. Nora! Co się z Tobą dzieje? Stoisz
tak oparta o jakiś słup na lotnisku i użalasz się nad sobą. Zrób coś! Przecież
i tak tutaj nic nie zmienisz. Wróć do Akademii! Nie zmienisz tego! Nora! Rusz
się! Ci wszyscy ludzie
pędzili do kogoś, do czegoś, od kogoś, od czegoś. Coś, gdzieś, ktoś. Tylko nie
ja. Czułam się jakbym nie miała dokąd wracać. Z pewnością nie miałam do kogo,
ale przecież miałam do czego. Nora!
Nora do cholery! To nie pierwszy raz! W zeszłym roku było podobnie, a nadal go kochasz
i on ciebie. Będziecie gadać przez telefon, przez wideokonferencje! Za tydzień
jedziesz do Sztokholmu! Co ty robisz? Nora! Po
policzku popłynęła mi łza. Spadła i zatoczyła spiralę na wieczku papierowego
kubka ze Starbucksa. Wzięłam łyk kawy. Zostało już nie wiele. I co teraz będziesz płakać? Nora!
Już kiedyś tak było, nie pamiętasz? Przecież i tak teraz już nic nie zmienisz.
Stale pewnie ci teraz kupuje perfumy na Duty Free, żeby ci je podarować jak się
spotkacie. Albo siedzi w lounge'u i już jest zapisany we wszystkich systemach.
Nie wróci. Zresztą i tak masz zajęcia. Nie lepiej się spotykać co jakiś czas?
To będzie bardziej wyjątkowe. Nora! Nora! Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Nora
Ylvisaker!?
Trudno mi jest określić po jakim dokładnie
czasie zdecydowałam się na mój pierwszy konkretny ruch od zakupienia napoju,
ale wiem, że zostały mi zaledwie jeszcze dwa łyki mochi. Ja z reguły wolno
piłam kawę, więc mogło minąć piętnaście minut, zarówno jak i godzina. W każdym
razie postanowiłam wrócić do Akademii. Zadzwoniłam do Jessy'ego licząc, że
odbierze mnie może z lotniska. W myślach błagałam, żeby nie pisał tekstów lub
nie grał na gitarze, bo albo by nie odebrał albo się na mnie wyżył.
A ja nie chciałam nic słyszeć. Chciałam
ciszy. Dlatego zadzwoniłam do niego. Laufey pewnie by próbowała jakoś rozpocząć
temat, z taksówkarzami też nigdy nie wiadomo. Po za tym ci drudzy odpadają, bo
nawet jeśli podwózka Waitsa miałaby mnie kosztować jakiś alkohol to nadal
wychodzi taniej. Teoretycznie jeszcze został George, ale ten to by już z
pewnością nawiązywał ze mną jakikolwiek kontakt. Potrzebowałam milczenia i
tylko Fiat 500 mógł mi to zagwarantować.
- Tak? - zapytał mrukliwy głos po drugiej
stronie słuchawki.
- Jessy? Tu Nora. Mam do Ciebie prośbę… -
zaczęłam powoli.
- No? - Usłyszałam brzęk taki jaki z
reguły towarzyszy odkładaniu różnych przedmiotów na bok. Pewnie właśnie coś
tworzył, a ja mu przerwałam. Jak zwykle. Grymas na mojej twarzy ze stopnia
trzeciego oznaczającego smutek przemienił się w stopień czwarty symbolizujący
niezadowolenie z tego co się zrobiło.
- Zawiózłbyś mnie z lotniska do Akademii?
- wypaliłam. Zapadło milczenie. Zastanawiał się.
- Dlaczego niby mam to zrobić ja, a nie
Thorsd…coś tam?
- Ponieważ Mustang jest zbyt luksusowy dla
zdepresowanej dziewczyny - odparłam. Nawet tak bardzo nie skłamałam. Nie
chciałam mówić Jessy'emu, że potrzebuje ciszy i dlatego wolę jechać z nim. Tak
się nie robi…chyba.
Waits wydał z siebie jakiś odgłos, było to
coś pomiędzy śmiechem, a prychnięciem. Nie wiem czym bardziej i co miał na
myśli.
- Co będę z tego miał? - zapytał w końcu.
- Butelkę najlepszego norweskiego rumu.
Będę milczeć. Obiecuje.
- Poczekaj na mnie na przylotach. Zaraz
będę - powiedział tylko i się rozłączył.
Powoli zaczęłam się snuć z odlotów na
przyloty. Patrząc na tych wszystkich śpieszących się dokądś ludzi. Ciągnących
za sobą walizki, torby, plecaki. Z dziećmi, z partnerami. Wycieczki szkolne,
emeryckie, biura podróży. Nora!
Nie jesteś jedyna! Wyobraź sobie, że tej matce umarł mąż i zostawił ją z trójką
dzieciaków. A ty rozpaczasz, że rozstajesz się ze swoim chłopakiem, z którym
jesteś we właściwie perfekcyjnym związku, na miesiąc czy półtora? Masz
wspaniałego chłopaka, cudownych braci, dobrych przyjaciół, chodzisz do
najbardziej prestiżowej Akademii na świecie i omal nie popełniasz samobójstwa,
bo Twój chłopak wyjechał? W zeszłym roku było tak samo. Myślałem, że może
za drugim razem będzie łatwiej…. Kawa
już kompletnie mi się skończyła. Wyrzuciłam pusty kubek do kosza. Teraz był
właśnie ten czas, kiedy Nora Ylvisaker powinna zapalić papierosa. Noc,
lotnisko, jesteś smutna. Może już nie tak jak jeszcze jakiś czas temu, ale
nadal nie miałam ochoty z nikim rozmawiać. Jutro już powinno wszystko wrócić do
normy…znając mnie.
Siedziałam w małym fiacie Jessy'ego. Nie
miał nic przeciwko, że podwinęłam kolana pod brodę i moje buty dotykały
siedzenia. Nie miał nic przeciwko, że paliłam w środku. Oczywiście otworzyłam
szybę i strząsałam popiół za okno. I co najważniejsze nie miał nic przeciwko
milczeniu. Jedyne co grało to radio. Nie wiem czy chłopak słuchał prowadzącego,
czy koncentrował się na drodze, czy był pogrążony w myślach tak jak ja.
Myślałam o zeszłym roku i o tym, że jutro
już wszystko będzie okej. Ten dzień był wyjątkowy, a "wyjątkowy"
oznacza, że nie jest on na porządku dziennym. Wczoraj było zwyczajne. I jutro
też takie będzie. Uśmiechnięta Nora będzie ganiać na zajęcia, siedzieć na
mediach społecznościowych i pić waniliową colę. Widzisz? Nie ma powodów do smutku.
Powinnaś się raczej cieszyć, że się spotkaliście, a nie płakać z tego
powodu.
W radii puścili Little Talks - Of Monster and Men normalnie
nie mam nic przeciwko tej piosence, ale tym razem była zbyt wesoła i
optymistyczna jak na mój nastrój. Nie po to wybrałam jazdę z Wait'sem, żeby
teraz mnie atakowali pozytywnymi rzeczami. Wyłączyłam radio. Jessy spojrzał się
na mnie ze zdziwieniem, ale gdy zobaczył, że zamiast jakkolwiek zareagować nadal
jestem pochłonięta paleniem i rozmyślaniem wrócił do patrzenia na drogę. Teraz
jechaliśmy w całkowitym milczeniu. Po chwili chłopak zanurzył rękę w tylne
siedzenie i wyjął butelkę wódki. Odkręcił ją nie odrywając wzroku od jezdni i
podał mi. Nie zastanawiając się długo pociągnęłam dosyć spory łyk. Napój
przyjemnie palił mnie w gardle. Jako jedna z nie wielu dziewczyn nie miałam
problemu z mocnymi alkoholami. Odchyliłam głowę do tyłu.
- Faen hellvete - zaklęłam w moim ojczystym języku. Znaczyło to co prawda tyle ile "pieprzone piekło", ale w kulturze norweskiej miało o wiele większą rangę.
Może jednak Waits nie był takim dupkiem za jakiego wszyscy go brali?
A teraz totalnie psując klimat mojego dziwacznego rozdziału to chcę pogratulować wam wszystkim z okazji tego, że jest to 25 rozdział na tym blogu. Nieźle nie? Statystyka jest u mnie rodzinna więc może trochę się pobawimy:
Nora Ylvisaker ma na koncie siedem rozdziałów. Potem jest Demri Draven z pięcioma i Amanda Finnes z czterema. Trzy ma Jessy Waits, a dwa Daniel i Laufey. Zaś Meredith tylko jeden. Za to Ash zmiotła wszystkich z porażającą liczbą zero.
W każdym razie DZIĘKUJĘ WAM BARDZO! TRZYMAJCIE TAK DALEJ <3
- Faen hellvete - zaklęłam w moim ojczystym języku. Znaczyło to co prawda tyle ile "pieprzone piekło", ale w kulturze norweskiej miało o wiele większą rangę.
Może jednak Waits nie był takim dupkiem za jakiego wszyscy go brali?
"You have to leave them behind and
you should keep that in mind. When you keep that in mind you will find love as
big as the sky" ~Do Make Say Think, In Mind
A teraz totalnie psując klimat mojego dziwacznego rozdziału to chcę pogratulować wam wszystkim z okazji tego, że jest to 25 rozdział na tym blogu. Nieźle nie? Statystyka jest u mnie rodzinna więc może trochę się pobawimy:
Nora Ylvisaker ma na koncie siedem rozdziałów. Potem jest Demri Draven z pięcioma i Amanda Finnes z czterema. Trzy ma Jessy Waits, a dwa Daniel i Laufey. Zaś Meredith tylko jeden. Za to Ash zmiotła wszystkich z porażającą liczbą zero.
W każdym razie DZIĘKUJĘ WAM BARDZO! TRZYMAJCIE TAK DALEJ <3
Perry sformatował tekst, madafaka. Teraz mogę zacząć od początku. Na spokojnie. Wgl jakiś dziwny dzień nastał, bo zamiast Alice Coopera, słucham sb Odella :O Cóż za zmiana. Wgl to jeszcze raz. Który to jest dzień w rozdziale, bo się pogubiłam…
OdpowiedzUsuń'- Potem stwierdziłam, że pieprzę to wszystko, bo wszyscy saksofoniści są amerykańskimi murzynami w wieku osiemdziesięciu lat jeśli w ogóle żyją - odparłam.'
ŁAHAHAHHAHAHAHAHAHA to jest to!
http://i918.photobucket.com/albums/ad26/alexiel_44/14_zps48c3b36f.gif
Me gusta ;D trafiłaś w samo sedno. Najlepszy tekst rozdziału! Nie. Chyba całego bloga jak na razie ahaha uśmiałam się. Perry banan! Śmiejscie się ze mnie! Nie wstydzę się łez! A potem już tak romantycznie się zrobilo, że umarłam. Perry sturlał się z łóżka i wyskoczył przez okno. Ale ciszko. Jadę dalej. O, kurdę… Jessy ma uczucia?! Ale… Ale jak to tag? I pytanie o podwózkę. Oto reakcja Perry’ego na takie rzeczy
http://cdn.playbuzz.com/cdn/edbf0aa4-8845-49c6-8212-c3a0765d0ac2/2aefebe7-8625-40ce-b689-957d57699e90.gif
Ale dobra. Jessy się zlitował. ‘Waits wydał z siebie jakiś odgłos, było to coś pomiędzy śmiechem, a prychnięciem. Nie wiem czym bardziej i co miał na myśli.’ Kanadyjskie dźwięki wydawania emocji. Jessy. Jesteś moim wspaniałym tworem XD Rozdział zajebioza. Płacz i zgrzytanie zębów było, banany na ryjach były, Jessy był, like it! Perry bardzo like it! Nie mów, że słaby, bo rozpierdolę arbuza na głowie.
Dziękuję. Wiem z tym romantyzmem. Mogę Ciebie pocieszyć, że jestem tak mało romantyczna, że musiałam pytać Blackbird o pomoc xD Wiesz co dałam Jessy'ego, żeby może jakoś jeszcze dać szansę ich jakiejkolwiek relacji. A po za tym, żeby pokazać, że nie ma osoby, której Nora nie lubi. Zresztą jest wyjąsnione czemu on. No i tyle mam na swoją obronę. Za resztę możesz mnie zLYNCHować. No…i cieszę się, że ci się podobało, bo miałam mieszane uczucia
Usuńnie bierz mnie na poważnie. nigdy Norah. nigdy ;D musisz mnie znać jakiś czas, żeby załapać o co chodzi w moich głupich żartach. ale nie. rozdział naprawdę super! muszę teraz zastanowić się i potrząsnąć tym Waitsem... Lauf! dawaj rozdział!
Usuń'Czyli mamy już tyle rozdziałów ile lat wolnej polski. Nieźle nie?' Norah, wybacz, ale co to za denny tekst? XD Nie, żeby coś. Jestę patriotę, ale... hiehie
OdpowiedzUsuńSpeszal for ju usunęłam
Usuńej. nie o to chodziło XDDDD
UsuńNo to o co? Ale nie on serio był trochę słaby. Oddaję ci to
UsuńPerry'ego nie ogarniesz. czasem sama się zastanawiam, o co mi chodzi. ale nie usuwaj nigdy hah ;D
UsuńDobra już tak zostało xD
Usuń