Jeszcze zanim wyświetlacz pokazał mi
obraz, wiedziałam, że ruszyłam aparatem. Zdjęcie wyszło nieostre, a kończyło mi
się dobre światło. W dodatku mój model w postaci mewy postanowił zerwać się do
lotu tak gwałtownie, że nie miałam najmniejszych szans na ujęcie. Ale
spróbujcie nie drgnąć, kiedy przez całą plażę niesie się:
- LAUFEEEEY!
Tylko jedna osoba mogła wstać o równie
bandyckiej godzinie jak ja, tylko po to żeby… no, na przykład pochodzić po
plaży.
- O, cześć Demri.
- Dzień dobry! Co tam porabiasz? –
zagadnęła, zakładając ręce za plecy.
Stłumiłam uśmiech. Mimo całej też otoczki
długich sukien, biżuterii (którą, tak na marginesie, datowałam nalata trzydzieste) i dość
wyraźnego makijażu, wyglądała w tym momencie jak mała dziewczynka, która chce
się poznać z nową koleżanką. A właśnie – makijaż. Odkąd zobaczyłam Demri
pierwszy raz, coś mi tu nie grało. Teraz miałam okazję przyjrzeć się
dokładniej. Skupiłam wzrok na policzkach. Sama nie malowałam się prawie w
ogóle, ale coś mi mówiło, że nie tak powinien wyglądać róż. Zmrużyłam
delikatnie oczy. Szminka…?
W końcu ciekawość zwyciężyła i spytałam,
czemu zerwała się na nogi tak wcześnie.
- Wzięłam Archiego na spacer, a w dodatku
niedługo mam zajęcia. Trochę się cykam, bo pierwszy jest montaż muzyki.
Uniosłam brwi w geście zapytania.
- Podobno
profesor nie jest zbyt miły – mruknęła dziewczyna.
Roześmiałam się krótko i przeleciałam
wzrokiem po dziewczynie. Na moje oko mogła mieć najwyżej 20 lat. W sumie nie
dzieliła nas jakaś porażająca różnica, ale dziwiło mnie to, że w tym wieku
nadal boi się, że ktoś może być dla niej niemiły. Zwłaszcza nauczyciel, który
ma uczyć, a nie zapraszać na herbatę i ciastko. Oczywiście zawsze lepiej
pracuje się z kimś taktownym, ale czasami trzeba po prostu zacisnąć zęby i
brnąć dalej.
- Twój
uśmiech raczej zmiękczy jego serce. Jak udało ci się to z Waitsem – rzuciłam.
Chciałam dodać jej trochę otuchy, ale
Demri dotknęła drażliwej dla mnie ostatnio kwestii:
- Nie lubisz Jessy’ego?
Prychnęłam mimowolnie. Oczywiście, że go
nie lubiłam. I nie chodziło tylko o to, że Waits bywał złośliwy lub chamski.
Sama czasem miałam takie dni, kiedy lepiej się było do mnie nie zbliżać,
niezależnie czy to przyjaciel czy wróg. Jessy traktował wszystkich, z wyjątkiem
jego wuja, jak gorszych od siebie. Do tego lubił się napić. Nie żebym sama była
jakąś abstynentką czy coś w tym rodzaju. Lampka wina, drink – nie ma problemu.
Ale praktycznie codziennie miałam okazję widzieć tego chłopaka z tym lub owym
trunkiem. I zazwyczaj papierosem w ręku. Może to moje takie rodzime zboczenie i
tu, w Ameryce, będę musiała przejść nad tym do porządku dziennego, ale ciężko
było zaakceptować ludzi, którzy nie szanowali nawet samych siebie. Tak czy
owak, byłam niemal pewna, że prędzej czy później dojdzie do spięcia na linii
Waits-ja. Ciekawa byłam tylko z jakiego powodu…
- Nie znam go – odparłam chłodno.
Nastała chwila ciszy. Wydawało mi się, że
Demri parę razy zbierała się, żeby coś powiedzieć. Ja utkwiłam wzrok w kocie.
Zazdrościłam trochę tej dziewczynie. Gdybym wiedziała, że w Akademii można
trzymać zwierzęta, na pewno wzięłabym ze sobą jednego z psów. Trzeba się było
przyznać przed samą sobą – czułam się samotna i zupełnie niepasująca do reszty.
Moja współlokatorka nadal się nie zjawiła, a ja nie nawiązałam żadnej bliższej
znajomości.
Z zamyślenia wyrwał mnie głos Demri:
- Fey – zaczęła. Pierwszy raz słyszałam,
żeby ktoś tak skrócił moje imię. – Mogłabyś mnie przewieźć swoim samochodem?
Z kamienną miną wstałam z kucków naprzeciw
dziewczyny. Już widziałam w jej oczaj ten cień zawodu, kiedy z szerokim
uśmiechem podrzuciłam w ręce kluczyki. Demri zaklaskała w ręce, na co ja
zaśmiałam się krótko.
- Tylko wiesz, że ja totalnie nie znam LA?
– powiedziałam, mrugając do niej.
***
Kolejna pozycja na liście rzeczy, których
nienawidziłam w Los Angeles – korki. Po co komu świetne osiągi, skoro więcej tu
się stoi niż jedzie?! O dziwo, kiedy ja całym wysiłkiem woli utrzymywałam ręce
z dala od klaksonu, Demri wychylała się przez szybę jak tylko mogła i z
uśmiechem od ucha do ucha rozglądała się na wszystkie strony. Uśmiechnęłam się.
Z tymi jej ustami, sukienką i rozwianymi włosami pasowałaby to tego miasta… tak
ze czterdzieści lat temu. Nie dziwne, czemu tak bardzo chciała się przejechać.
Mimo to, nie bardzo potrafiłam wyobrazić sobie Demri w innym wydaniu.
Gdzieś po lewej stronie mignął mi róg
jakiejś dość szerokiej bocznej uliczki. Wystawiając się na trąbienie jakichś
piętnastu kierowców oraz świadomie i dobrowolnie łamiąc za jednym zamachem z
osiem przepisów Świętego i Niepodważalnego Kodeksu Drogowego Stanu Kalifornia ewakuowałam się w nią.
- Tak lepiej – mruknęłam na poły do
siebie, na poły do Demri.
Myślami byłam już jednak około 300 metrów
dalej. Budynki zaczęły się przerzedzać, droga była w gorszym stanie, ale na
pewno szersza. Chyba byłyśmy na jakichś peryferiach czy coś. Dodałam nieco gazu
i poczułam jak delikatnie zarzuca tyłem. Uśmiechnęłam się pod nosem. Żwir na nawierzchni.
- Zapnij pasy – powiedziałam, rzucając
okiem na moją pasażerkę.
Podejrzewam, że już wtedy musiały mi się
świecić oczy. Byłam w swoim żywiole.
- Po co?
- Bo nie chcę mieć cię na sumieniu –
odparłam z wzrokiem zwróconym już przed siebie, z zawadiackim uśmiechem
tańczącym na wargach.
Wrzuciłam bieg, tylne koła zabuksowały. Z
głośników popłynęły dźwięki Real gone. 350 koni mechanicznych
zerwało się do biegu.
Kilka sekund później został już tylko
kurz.
***
- To było kapitalne! – stwierdziła
żywiołowo Demri, wpisywałam w GPS współrzędne, żeby wrócić do Akademii. Chętnie
wyjechałabym z nią gdzieś dalej, ale wiedziałam, że ma zajęcia. Ja też zresztą
musiałam obskoczyć parę miejsc.
Okazało się, że zatoczyłyśmy swego rodzaju
łezkę i, według wskazań urządzenia, od uczelni dzieliło nas najwyżej pół
godziny jazdy. Jak to się
miało do amerykańskich korków - nie miałam pojęcia. Równie dobrze mogłyśmy
spędzić w aucie jeszcze dobre trzy godziny. Na pewno istniały jakieś objazdy,
ale nie miałam zamiaru pakować się w nie, nie wiedząc, czy będę w stanie w
ogóle z nich wyjechać.
- Cieszę się, że ci się podobało – odparłam.
W tym momencie coś mi się przypomniało. Po drodze trafiłyśmy na naprawdę niezły
odcinek. Żeby dostarczyć mojej pasażerce trochę adrenaliny, przejechałam go
poślizgiem.
- Chociaż był taki moment, kiedy byłam
przygotowana na ostre hamowanie. Pamiętasz ten zakręt, który wzięłyśmy bokiem?
Zrobiłaś się wtedy sinozielona – uśmiechnęłam się delikatnie, choć być może nie
powinnam.
Zerknęłam na Demri. Nawet spod czerwonej
szminki na policzach przebijały się języki rumieńców. Przekonałam się już, że
strasznie zależało jej na tej jeździe i najwyraźniej chciała dobrze wypaść.
Zaśmiałam się krótko i poklepałam ją po ramieniu.
- Oj, nie przejmuj się tak. Ja też od razu
nie byłam mistrzem kierownicy. Wiesz ile razy obróciło mnie albo wypadłam z
zakrętu, zanim się tego nauczyłam? Też to wszystko załapiesz. Zrobisz prawo
jazdy i będziesz sama śmigać. Kto wie, może jeszcze w te wakacje wybierzemy się
na Route 66…?
To najwyraźniej rozpogodziło Draven, bo
znów szczerzyła się do Miasta Aniołów i machała ludziom na ulicy.
Jakieś 20 minut później zjechałam na
pobocze.
- Tu cię zostawię. Masz stąd jakieś pięć,
może dziesięć minut piechotą do Akademii. Tam już nawet widać białe dachy –
wskazałam jej ręką. Z drugiej strony nie wiem po co to zrobiłam. Demri
prawdopodobnie była tu dłużej i zdążyła dobrze poznać przynajmniej najbliższą
okolicę. Czego nie mogłam powiedzieć o sobie.
- Do zobaczenia później! – rzuciła,
wysiadając.
Machnęłam jej ręką na pożegnanie i
zawróciłam w stronę sklepu, który widziałam po drodze. Lodówka w pokoju byłą
nie od parady. Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, studenci prestiżowych uczelni też
muszą coś jeść...
***
Nazajutrz rano poszłam zjeść śniadanie na
dachu. Niby kupiłam już podstawowe artykuły i mogłam przestać wydawać tony
pieniędzy na nieziemsko drogie Akademickie śniadania, ale jakoś nie miałam
ochoty jeść sama. Na dachu, nawet przy pustych stolikach, ktoś zawsze się
dosiadał.
- Pancakesy
z syropem klonowym i herbatę.
Barman spojrzał na mnie jak na
jaskiniowca, ale trudno. Może i w Los Angeles jest ciepło, ale ja do śniadania
pijam herbatę. I koniec.
- Dla mnie to samo. Tylko może żółte
smoothie zamiast herbaty – obok mnie stanął wysportowany blondyn, którego
wygląd pasował mi do pewnego opisu…
- Stale Sandbech. Audrey?
- Laufey – poprawiłam go, biorąc tacę ze
swoim śniadaniem.
- Nora o tobie wspominała. Jesteś gdzieś z
naszych stron, prawda?
Ledwo powstrzymałam się od uniesienia
brwi. Skoro Nora mówiła mu, że jestem z północy, jak mógł nazwać mnie Audrey?
Rozumiem, moje imię na pewno różniło się od imion nadawanych w Norwegii i
przyzwyczajenie się do niego mogło stanowić swego rodzaju trudność, ale
przekręcenie go na amerykańską wersję chyba nie mieściło się w normie.
- Z Islandii.
- Byłem tam kiedyś. Z dwa, trzy lata temu
brałem udział w Iceland Winter Games. W życiu jeszcze wtedy nie myślałem, że
wyląduję w Ameryce.
- A to ciekawe. Ja nie myślałam, ze
wyląduję w Ameryce jeszcze jakieś dwa miesiące temu – rzuciłam chłodno. – Ale w
sumie, gdybym nie byłą na uczelni, już mogłabym się stąd zwijać.
- Nie podoba ci się tu? Ludzie…?
Pokręciłam głową.
- Nawet nie tyle chodzi o krajobraz czy
ludzi. Znaczy jasne, brakuje mi mojego widoku z okna i znajomych. Ale do tego
rodzaju inności można się przyzwyczaić. Po prostu nie przepadam za Ameryką.
Ogólnie.
- Nora kocha ten kraj. Czasami śmieję się,
że jest już bardziej Amerykanką niż Norweżką. Rok temu też była tu na roku.
To by wiele wyjaśniało. Nora chodziła
wszędzie z taką swobodą, jakby się tu urodziła, a profesorów (jeżeli
którykolwiek z naszych nauczycieli posiada taki tytuł…) traktuje bardziej jak
kolegów.
- Powinienem już iść – powiedział,
spoglądając na zegarek – Wolę być na dole wcześniej, na wypadek, jakby już się
zjawiła. Dzisiaj wyjeżdżam i ona pewnie strasznie to przeżyje. Nie chcę się
spóźnić.
- Taa.. Idź, idź, oczywiście –
mruknęłam, krojąc pancakesa.
Stale był naprawdę miłym gościem, ale
jakoś mnie do niego nie ciągnęło. Zresztą, zawsze stroniłam od wszystkiego, co
wiązało się z miłością. Byłam w tym strasznie kiepska, więc rozmawianie z
zakochanym po uszy facetem nie było najprostszą sprawą.
Przeanalizowałam, czy mogłam się udać na
jakieś zajęcia. Postanowiłam sobie, że na fotografię pójdę dopiero w sobotę
wieczorem. Zostało mi malarstwo i gra na pianinie, ale obydwa kierunki były po
południu. Zresztą, chciałabym trochę poćwiczyć, zanim pokażę się u Zimmera.
Do czasu lekcji malarstwa postanowiłam
więc zająć się czymś, co wzniośle nazywałam „zarabianiem na swoje utrzymanie”.
W rzeczywistości oznaczało to robienie czegoś, co lubię i jeszcze mi za to
płacili – rysowałam ilustracje do książek. Miałam podpisaną umowę z rodzimym
wydawnictwem. Pracowałam
wtedy nad napisaną w konwencji magii i miecza książką „Krucze pióro”. To była
już trzecia książka z serii, więc rysowanie bohaterów z którymi zdążyłam się
już jakoś tam utożsamić sprawiało mi straszną frajdę. No i moje klimaty…
Założyłam słuchawki, włączyłam tablet i całkowicie oddałam się pracy.
Zajęcia z malarstwa nadeszły niespodziewanie
szybko. Człowiek nawet nie zauważa, jak mija mu czas, kiedy robi coś
przyjemnego.
- Co chciałabyś robić? – zapytała mnie
Dona Nelson, zaraz po tym jak przekroczyłam próg jej Sali.
- Bardzo będę nieoryginalna jak powiem, że
chciałabym nauczyć się porządnie malować? – zażartowałam.
Moja nauczycielka uśmiechnęła się
promiennie.
- Fakt, wielu ludzi przychodzi tu w tym
celu. Bawiłaś się już w to kiedyś?
- Trochę. Na poważnie zajmuję się głownie
rysunkiem.
- To mamy już jakiś postęp. Chcesz
namalować coś konkretnego? – zapytała, rozpinając dla mnie płótno na sztaludze.
- Mam pewien pomysł… - zaczęłam.
- Oleje, akryle, akwarele czy pastel? –
przerwała mi Dona.
- Oleje.
- Dobrze. Ja rozrobię ci farby, a ty
zacznij już projektować. Ołówki są tam – wskazała.
Nie czekając na dalsze zachęty, zabrałam
się do pracy. Naszkicowałam tańczącą dziewczynę w długiej, wirującej sukni, na
której umieściłam kilka miast z całego świata - Londyn, Nowy Jork, Rio de Janeiro,
Moskwę, Paryż, Kair i mały akcent narodowy w postaci Reykjavíku. Mniej więcej w połowie
rysowania obok mnie usiadła Dona, jednak nie odezwała się ani słowem.
- Coś jest nie tak? – zapytałam w końcu.
- Czemu tak sądzisz?
- Przez cały czas ani raz się pani nie
odezwała.
- To twój projekt, nie mój i nie mam
żadnego prawa się do tego wtrącać. Poza tym, po co mam korygować coś, co jest
dobre?
Uśmiechnęłam się nieco, mile połechtana
komplementem. Potem dobre pół godziny ćwiczeń w nakładaniu farb olejnych i
zaczęłam malować swój… trzeci w życiu obraz. Początki były trudne, ale myślę,
że jak na bardzo początkującego szło mi całkiem nieźle.
Z pracowni wyszłam finalnie około 21. Dona
pozwoliła mi zostać, pod warunkiem, że oddam potem klucz na portiernię. Nawet
nie zauważyłam, kiedy minęło te parę godzin. Byłam już na finiszu i pewnie
siedziałabym tam, dopóki nie wykończyła bym mojego „dzieła”, ale terpentyna
mnie pokonała. Na początku jej zapach wydał mi się intrygujący, ale potem ledwo
już wytrzymywałam. Bolała mnie głowa i łzawiłam mi tak, że ledwo co widziałam.
A oczu przetrzeć nie można, bo całe ręce z farby.
Kiedy szłam z kluczem na dół, przez
wielkie, przeszklone drzwi zobaczyłam coś, czego zobaczyć się nie spodziewałam.
Waits właśnie stanowczym gestem wyrywał Norze butelkę z ręki, po czym zarzucił
sobie jej rękę na ramię i próbował prowadzić ją w stronę budynków Akademii.
Nawet z tej odległości przez szkło było słychać płaczliwe „Boże, jestem
beznadziejna”. Pobiegłam na
górę doprowadzić się do porządku. Kto wie, co by pomyślała, gdyby w tym stanie
zobaczyła mnie umazaną farbami. Jakoś nie bardzo uśmiechało mi się wyjście w
jej oczach na świeżo upieczoną morderczynię…
Jakieś 10 minut później zapukałam do
pokoju opatrzonego tabliczkami „Finnes” i „Ylvisaker”. Kiedy otworzyły się
drzwi, cofnęło mnie prawie krok do tyłu. Nie dziwiłam się już, że Nora musiała
się wspierać na Waitsie. Amanda, stojąca w przejściu, pomachała ręką na znak,
żebym lepiej nie wchodziła. Stale – szepnęła tylko i nadzwyczaj cicho
zamknęła drzwi.
Ach, miłość… Budzące grozę pęta.
Wstałam późno, było około 11. Nie
pokusiłam się nawet o nastawienie budzika, bo i nie miałam jakichś szczególnych
planów. Nie spiesząc się zrobiłam sobie płatki, tym razem już własnych
produktów. To, że mojej współlokatorki nadal nie było, miało swoje dobre
strony. Mogłam do woli paradować po pokoju w pidżamie, cała lodówka była moja –
żyć nie umierać.
Dobrze po 12 porwałam futerał ze
skrzypcami oraz mały odtwarzacz. Miałam zamiar, jak za starych dobrych czasów,
wyjść na jakiś plac i po prostu grać. Wsiadłam do samochodu, wrzuciłam cały mój
bagaż na tylne siedzenie i ruszyłam. Ot tak, przed siebie.
Zaparkowałam obok jakiegoś skweru w
centrum. Atmosferą przypominał on nieco angielskie Piccadilly Circus, ale był
mniej zatłoczony, wyłożony kremowymi płytkami, a całość zamiast wieżowców
okalały palmy. Znalazłam dla siebie kawałek wolnego miejsca, postawiłam
odtwarzacz na ziemi i wcisnęłam play.
Jeszcze w Islandii, Baldur wyciął mi ślad
skrzypcowy z Last of the Wilds Nightwisha. Teraz odtworzyłam ten
kawałek i sama grałam tę partię. Niedługo później miałam już przymknięte oczy i
tańczyłam kole utworzonym przez
gapiów. Po raz pierwszy w Ameryce poczułam się tak swobodnie jak w domu. Mogłam
robić to, co dawało mi szczęście i nie patrzyć, co powiedzą moi ukochani
współakademicy. A niech ich!
Kiedy skończyłam, z trudem łapałam oddech,
a na ustach prawdziwy, szczery uśmiech. Ludzie gwizdali i klaskali. Ktoś
domagał się bisu. W pewnym momencie z tłumu wyszedł ciemnowłosy chłopak z
włosami spiętymi w kucyk i z gitarą w ręku.
- Jake.
- Laufey.
- Znasz The Islander? – spytał bez ogródek.
Kiwnęłam głową.
- No to gramy… -powiedział, siadając na
ziemi i łapiąc od razu pierwsze akordy.
Musiałam z moimi skrzypcami robić także za
flet, ale nie przeszkadzało mi to jakoś. Nie wiem, czy cokolwiek mogło zmącić
mi teraz humor. W tym momencie Jake zaczął śpiewać, głosem tak podobnym do głosu
Marco Hietali, że słychać było westchnienia w tłumie gapiów.
- An
old man by a seashore, at the end of day, gazes the horizon with seawinds in
his face. Tempest-tossed island. Seasons all the same. Anchorage unpainted and
a ship without a name…
Dojeżdżając na parking Akademii,
postanowiłam, ze dopiszę się na śpiew i grę na skrzypcach. Po drodze
przemyślałam sobie nawet powody. Po pierwsze, z ciekawości. Po drugie, cierpię
na zbyt dużą ilość wolnego czasu i muszę czymś ją wypełnić. Po trzecie, chodziło
tam całkiem sporo osób, więc była okazja do spotkać. Po czwarte i
najważniejsze, po naszym popisie, Jake stwierdził, że z powodzeniem mogłabym
zstąpić Anette Olzon i Pekkę
Kuusisto. Naraz.
Strasznie żałowałam, że nie wzięłam do
chłopaka żadnego kontaktu. Nie wiedziałam nawet, czy jest stąd i jak ma na
nazwisko. Miałam zamiar jak najszybciej wrócić na tamten skwer z nadzieją, że
może uda mi się jeszcze go złapać.
Prawie biegiem skierowałam się do
akademickiej sali koncertowej. Zanim pokażę się na śpiewie albo u Baker,
przydałoby się zobaczyć, czy jest się po co tam pokazywać. Niby mogłam iść od razu do klasy
Ezry, ale słyszałam, ze na ścianach wiszą tam gitary. Uważałam to za bezsens,
ponieważ struny i pudła będą rezonować dźwięk głosu śpiewaka i zmieniać jego
brzmienie. A ja chciałam słyszeć siebie.
Po drodze wpadłam na szanownego pana
Waitsa. Miał minę napuszonego pawia i właśnie kończył rozmowę przez telefon.
- Uważaj jak…!
- Farðu
til fjandas! (Zjeżdżaj!) -
przerwałam mu z werwą w głosie.
Taka moja
przypadłość. Nie potrafiłam stać w miejscu, kiedy grałam na skrzypcach, nie
potrafiłam nie zamykać oczu, grając na pianinie jak i w chwilach jakichś
silniejszych emocji nie potrafiłam mówić po angielsku. Islandzki po prostu
nasuwał się sam. Chociaż w tej chwili nie wiedziałam, po czym dostałam takiego
kopa energii. Chyba w końcu przestałam jakoś strasznie zabiegać o to, by zdobyć
towarzystwo. Żyłam tak, jak mi podpowiadało serce, jak chciałam. Jeżeli będę
miała ochotę, po prostu spakuję walizki i wyjadę.
Trzasnęłam za sobą podwójnymi drzwiami i
stanęłam na środku pomieszczenia. Był tam tylko stary fortepian, parę pulpitów
i krzeseł w rogu, odtwarzacz płyt, moje skrzypce i ja.
Wystukałam na urządzeniu numer kawałka i
za chwilę sala rozbrzmiała dźwiękami Cul-de-Sac. Ostatnią rzeczą, jaką w
miarę świadomie zarejestrowałam, było to, że mieli tu wspaniałą akustykę. Potem
już całkiem odpłynęłam.
Z transu wyrwał mnie odgłos klaskania.
Stałam wtedy tyłem do drzwi i odwróciłam się jak smagnięta biczem. Przysięgam,
ze jeśli byłby to Waits, to wbiłabym mu smyczek w gardło. Ale to Nora stała w
uchylonych drzwiach. Egzekucja odroczona.
Nie miałam zielonego pojęcia, czy Norweżka
kiedykolwiek miała do czynienia z czymkolwiek co wydaje dźwięk, ale złapałam w
jedną rękę instrument i smyk i bez słowa wysunęłam w jej stronę.
Musze powiedzieć to od razu. Uwielbiam Twój sposób pisania. Naprawdę. Na samym wstępie rozdziału czuć, że nie jest to banalne i napisane na odwal. Nie ma błędów w zdaniach, gładko się czyta, jest ciekawie, czyli coś co lubię ;D I na wstępie Demri. Hah! Dzięki, że pamiętałaś i dodałaś te szczegóły jak chociażby szminka na policzkach. Fajnie się czyta o swojej postaci z punktu widzenia kogoś innego. I powiem Ci, że wyszło super duper! Byle tak dalej :D Wybacz, że tak krótko, ale musze lecieć, a nie chciałam Cię zostawiać bez komentarza. W dodatku bardzo fajny rozdział, bo poznajemy bliżej samą Fey. Mam nadzieję, że w przyszłości w moich postach wykreuję ją tak, że będziesz zadowolona heh ;D
OdpowiedzUsuńJeeej wreszcie rozdział! Dzięki, że ratujesz mi skórę zostawiając Norę z Lauf na końcu i może będę wreszcie wiedzieć co napisać. Fragment z pijaną Norą Ylvisaker wzbudził uśmiech. I generalnie krótko mówiąc: faen kjempebra. A muzyka Belzebutha tak na maksa pasuje mi do Lauf, że rozdział czytałam po raz drugi tym razem z nimi w tle.
OdpowiedzUsuńAle mi miło.. *rumieniec*
OdpowiedzUsuńA miałam wrażenie, że rozdział zostanie przyjęty nieco inaczej, bo to jest ewidentny tekst z serii nic-nie-wnoszących-do-fabuły. I rzeczywiście, w założeniu miało się pojawić trochę informacji o samej Laufey. Co do błędów w zdaniach... Nie mówicie, że nie ma, bo są. xD Jak przeczytałam to drugi raz, to znalazłam multum literówek i w paru miejscach słowa mi zjadło. Ech... Będę musiała do tego siąść i poprawić to, bo strasznie kłuje w oczy. Ale jeśli i tak się podobało, to czuję się literacko spełniona ^^
Oj weź już nie bądź taką purystką Lauf. Paczaj na błędy chociażby u mnie…po za tym liczy się pomysł, a od błędów są korekty i bety
Usuń