Layout by Raion

niedziela, 12 kwietnia 2015

Laufey Thorsdóttir

Jeszcze zanim wyświetlacz pokazał mi obraz, wiedziałam, że ruszyłam aparatem. Zdjęcie wyszło nieostre, a kończyło mi się dobre światło. W dodatku mój model w postaci mewy postanowił zerwać się do lotu tak gwałtownie, że nie miałam najmniejszych szans na ujęcie. Ale spróbujcie nie drgnąć, kiedy przez całą plażę niesie się:

- LAUFEEEEY!

Tylko jedna osoba mogła wstać o równie bandyckiej godzinie jak ja, tylko po to żeby… no, na przykład pochodzić po plaży.

- O, cześć Demri.

- Dzień dobry! Co tam porabiasz? – zagadnęła, zakładając ręce za plecy.

Stłumiłam uśmiech. Mimo całej też otoczki długich sukien, biżuterii (którą, tak na marginesie,  datowałam nalata trzydzieste) i dość wyraźnego makijażu, wyglądała w tym momencie jak mała dziewczynka, która chce się poznać z nową koleżanką. A właśnie – makijaż. Odkąd zobaczyłam Demri pierwszy raz, coś mi tu nie grało. Teraz miałam okazję przyjrzeć się dokładniej. Skupiłam wzrok na policzkach. Sama nie malowałam się prawie w ogóle, ale coś mi mówiło, że nie tak powinien wyglądać róż. Zmrużyłam delikatnie oczy. Szminka…?

W końcu ciekawość zwyciężyła i spytałam, czemu zerwała się na nogi tak wcześnie.

-  Wzięłam Archiego na spacer, a w dodatku niedługo mam zajęcia. Trochę się cykam, bo pierwszy jest montaż muzyki.

Uniosłam brwi w geście zapytania.

- Podobno profesor nie jest zbyt miły – mruknęła dziewczyna.

Roześmiałam się krótko i przeleciałam wzrokiem po dziewczynie. Na moje oko mogła mieć najwyżej 20 lat. W sumie nie dzieliła nas jakaś porażająca różnica, ale dziwiło mnie to, że w tym wieku nadal boi się, że ktoś może być dla niej niemiły. Zwłaszcza nauczyciel, który ma uczyć, a nie zapraszać na herbatę i ciastko. Oczywiście zawsze lepiej pracuje się z kimś taktownym, ale czasami trzeba po prostu zacisnąć zęby i brnąć dalej.

- Twój uśmiech raczej zmiękczy jego serce. Jak udało ci się to z Waitsem – rzuciłam.

Chciałam dodać jej trochę otuchy, ale Demri dotknęła drażliwej dla mnie ostatnio kwestii:

- Nie lubisz Jessy’ego?

Prychnęłam mimowolnie. Oczywiście, że go nie lubiłam. I nie chodziło tylko o to, że Waits bywał złośliwy lub chamski. Sama czasem miałam takie dni, kiedy lepiej się było do mnie nie zbliżać, niezależnie czy to przyjaciel czy wróg. Jessy traktował wszystkich, z wyjątkiem jego wuja, jak gorszych od siebie. Do tego lubił się napić. Nie żebym sama była jakąś abstynentką czy coś w tym rodzaju. Lampka wina, drink – nie ma problemu. Ale praktycznie codziennie miałam okazję widzieć tego chłopaka z tym lub owym trunkiem. I zazwyczaj papierosem w ręku. Może to moje takie rodzime zboczenie i tu, w Ameryce, będę musiała przejść nad tym do porządku dziennego, ale ciężko było zaakceptować ludzi, którzy nie szanowali nawet samych siebie. Tak czy owak, byłam niemal pewna, że prędzej czy później dojdzie do spięcia na linii Waits-ja. Ciekawa byłam tylko z jakiego powodu…

- Nie znam go – odparłam chłodno.

Nastała chwila ciszy. Wydawało mi się, że Demri parę razy zbierała się, żeby coś powiedzieć. Ja utkwiłam wzrok w kocie. Zazdrościłam trochę tej dziewczynie. Gdybym wiedziała, że w Akademii można trzymać zwierzęta, na pewno wzięłabym ze sobą jednego z psów. Trzeba się było przyznać przed samą sobą – czułam się samotna i zupełnie niepasująca do reszty. Moja współlokatorka nadal się nie zjawiła, a ja nie nawiązałam żadnej bliższej znajomości.

Z zamyślenia wyrwał mnie głos Demri:

- Fey – zaczęła. Pierwszy raz słyszałam, żeby ktoś tak skrócił moje imię. – Mogłabyś mnie przewieźć swoim samochodem?

Z kamienną miną wstałam z kucków naprzeciw dziewczyny. Już widziałam w jej oczaj ten cień zawodu, kiedy z szerokim uśmiechem podrzuciłam w ręce kluczyki. Demri zaklaskała w ręce, na co ja zaśmiałam się krótko.

- Tylko wiesz, że ja totalnie nie znam LA? – powiedziałam, mrugając do niej.

***

Kolejna pozycja na liście rzeczy, których nienawidziłam w Los Angeles – korki. Po co komu świetne osiągi, skoro więcej tu się stoi niż jedzie?! O dziwo, kiedy ja całym wysiłkiem woli utrzymywałam ręce z dala od klaksonu, Demri wychylała się przez szybę jak tylko mogła i z uśmiechem od ucha do ucha rozglądała się na wszystkie strony. Uśmiechnęłam się. Z tymi jej ustami, sukienką i rozwianymi włosami pasowałaby to tego miasta… tak ze czterdzieści lat temu. Nie dziwne, czemu tak bardzo chciała się przejechać. Mimo to, nie bardzo potrafiłam wyobrazić sobie Demri w innym wydaniu.

Gdzieś po lewej stronie mignął mi róg jakiejś dość szerokiej bocznej uliczki. Wystawiając się na trąbienie jakichś piętnastu kierowców oraz świadomie i dobrowolnie łamiąc za jednym zamachem z osiem przepisów Świętego i Niepodważalnego Kodeksu Drogowego Stanu Kalifornia ewakuowałam się w nią.

- Tak lepiej – mruknęłam na poły do siebie, na poły do Demri.

Myślami byłam już jednak około 300 metrów dalej. Budynki zaczęły się przerzedzać, droga była w gorszym stanie, ale na pewno szersza. Chyba byłyśmy na jakichś peryferiach czy coś. Dodałam nieco gazu i poczułam jak delikatnie zarzuca tyłem. Uśmiechnęłam się pod nosem. Żwir na nawierzchni.

- Zapnij pasy – powiedziałam, rzucając okiem na moją pasażerkę.

Podejrzewam, że już wtedy musiały mi się świecić oczy. Byłam w swoim żywiole.

- Po co?

- Bo nie chcę mieć cię na sumieniu – odparłam z wzrokiem zwróconym już przed siebie, z zawadiackim uśmiechem tańczącym na wargach.

Wrzuciłam bieg, tylne koła zabuksowały. Z głośników popłynęły dźwięki Real gone. 350 koni mechanicznych zerwało się do biegu.

Kilka sekund później został już tylko kurz.

***

- To było kapitalne! – stwierdziła żywiołowo Demri, wpisywałam w GPS współrzędne, żeby wrócić do Akademii. Chętnie wyjechałabym z nią gdzieś dalej, ale wiedziałam, że ma zajęcia. Ja też zresztą musiałam obskoczyć parę miejsc.

Okazało się, że zatoczyłyśmy swego rodzaju łezkę i, według wskazań urządzenia, od uczelni dzieliło nas najwyżej pół godziny jazdy.  Jak to się miało do amerykańskich korków - nie miałam pojęcia. Równie dobrze mogłyśmy spędzić w aucie jeszcze dobre trzy godziny. Na pewno istniały jakieś objazdy, ale nie miałam zamiaru pakować się w nie, nie wiedząc, czy będę w stanie w ogóle z nich wyjechać.

- Cieszę się, że ci się podobało – odparłam. W tym momencie coś mi się przypomniało. Po drodze trafiłyśmy na naprawdę niezły odcinek. Żeby dostarczyć mojej pasażerce trochę adrenaliny, przejechałam go poślizgiem.

- Chociaż był taki moment, kiedy byłam przygotowana na ostre hamowanie. Pamiętasz ten zakręt, który wzięłyśmy bokiem? Zrobiłaś się wtedy sinozielona – uśmiechnęłam się delikatnie, choć być może nie powinnam.

Zerknęłam na Demri. Nawet spod czerwonej szminki na policzach przebijały się języki rumieńców. Przekonałam się już, że strasznie zależało jej na tej jeździe i najwyraźniej chciała dobrze wypaść. Zaśmiałam się krótko i poklepałam ją po ramieniu.

- Oj, nie przejmuj się tak. Ja też od razu nie byłam mistrzem kierownicy. Wiesz ile razy obróciło mnie albo wypadłam z zakrętu, zanim się tego nauczyłam? Też to wszystko załapiesz. Zrobisz prawo jazdy i będziesz sama śmigać. Kto wie, może jeszcze w te wakacje wybierzemy się na Route 66…?

To najwyraźniej rozpogodziło Draven, bo znów szczerzyła się do Miasta Aniołów i machała ludziom na ulicy.

Jakieś 20 minut później zjechałam na pobocze.

- Tu cię zostawię. Masz stąd jakieś pięć, może dziesięć minut piechotą do Akademii. Tam już nawet widać białe dachy – wskazałam jej ręką. Z drugiej strony nie wiem po co to zrobiłam. Demri prawdopodobnie była tu dłużej i zdążyła dobrze poznać przynajmniej najbliższą okolicę. Czego nie mogłam powiedzieć o sobie.

- Do zobaczenia później! – rzuciła, wysiadając.

Machnęłam jej ręką na pożegnanie i zawróciłam w stronę sklepu, który widziałam po drodze. Lodówka w pokoju byłą nie od parady. Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, studenci prestiżowych uczelni też muszą coś jeść...

***

Nazajutrz rano poszłam zjeść śniadanie na dachu. Niby kupiłam już podstawowe artykuły i mogłam przestać wydawać tony pieniędzy na nieziemsko drogie Akademickie śniadania, ale jakoś nie miałam ochoty jeść sama. Na dachu, nawet przy pustych stolikach, ktoś zawsze się dosiadał.

 Pancakesy z syropem klonowym i herbatę.

Barman spojrzał na mnie jak na jaskiniowca, ale trudno. Może i w Los Angeles jest ciepło, ale ja do śniadania pijam herbatę. I koniec.

- Dla mnie to samo. Tylko może żółte smoothie zamiast herbaty – obok mnie stanął wysportowany blondyn, którego wygląd pasował mi do pewnego opisu…

- Stale Sandbech. Audrey?

- Laufey – poprawiłam go, biorąc tacę ze swoim śniadaniem.

- Nora o tobie wspominała. Jesteś gdzieś z naszych stron, prawda?

Ledwo powstrzymałam się od uniesienia brwi. Skoro Nora mówiła mu, że jestem z północy, jak mógł nazwać mnie Audrey? Rozumiem, moje imię na pewno różniło się od imion nadawanych w Norwegii i przyzwyczajenie się do niego mogło stanowić swego rodzaju trudność, ale przekręcenie go na amerykańską wersję chyba nie mieściło się w normie.

- Z Islandii.

- Byłem tam kiedyś. Z dwa, trzy lata temu brałem udział w Iceland Winter Games. W życiu jeszcze wtedy nie myślałem, że wyląduję w Ameryce.

- A to ciekawe. Ja nie myślałam, ze wyląduję w Ameryce jeszcze jakieś dwa miesiące temu – rzuciłam chłodno. – Ale w sumie, gdybym nie byłą na uczelni, już mogłabym się stąd zwijać.

- Nie podoba ci się tu? Ludzie…?

Pokręciłam głową.

- Nawet nie tyle chodzi o krajobraz czy ludzi. Znaczy jasne, brakuje mi mojego widoku z okna i znajomych. Ale do tego rodzaju inności można się przyzwyczaić. Po prostu nie przepadam za Ameryką. Ogólnie.

- Nora kocha ten kraj. Czasami śmieję się, że jest już bardziej Amerykanką niż Norweżką. Rok temu też była tu na roku.

To by wiele wyjaśniało. Nora chodziła wszędzie z taką swobodą, jakby się tu urodziła, a profesorów (jeżeli którykolwiek z naszych nauczycieli posiada taki tytuł…) traktuje bardziej jak kolegów.

- Powinienem już iść – powiedział, spoglądając na zegarek – Wolę być na dole wcześniej, na wypadek, jakby już się zjawiła. Dzisiaj wyjeżdżam i ona pewnie strasznie to przeżyje. Nie chcę się spóźnić.

 - Taa.. Idź, idź, oczywiście – mruknęłam, krojąc pancakesa.

Stale był naprawdę miłym gościem, ale jakoś mnie do niego nie ciągnęło. Zresztą, zawsze stroniłam od wszystkiego, co wiązało się z miłością. Byłam w tym strasznie kiepska, więc rozmawianie z zakochanym po uszy facetem nie było najprostszą sprawą.

Przeanalizowałam, czy mogłam się udać na jakieś zajęcia. Postanowiłam sobie, że na fotografię pójdę dopiero w sobotę wieczorem. Zostało mi malarstwo i gra na pianinie, ale obydwa kierunki były po południu. Zresztą, chciałabym trochę poćwiczyć, zanim pokażę się u Zimmera.

Do czasu lekcji malarstwa postanowiłam więc zająć się czymś, co wzniośle nazywałam „zarabianiem na swoje utrzymanie”. W rzeczywistości oznaczało to robienie czegoś, co lubię i jeszcze mi za to płacili – rysowałam ilustracje do książek. Miałam podpisaną umowę z rodzimym wydawnictwem.  Pracowałam wtedy nad napisaną w konwencji magii i miecza książką „Krucze pióro”. To była już trzecia książka z serii, więc rysowanie bohaterów z którymi zdążyłam się już jakoś tam utożsamić sprawiało mi straszną frajdę. No i moje klimaty… Założyłam słuchawki, włączyłam tablet i całkowicie oddałam się pracy.

Zajęcia z malarstwa nadeszły niespodziewanie szybko. Człowiek nawet nie zauważa, jak mija mu czas, kiedy robi coś przyjemnego.

- Co chciałabyś robić? – zapytała mnie Dona Nelson, zaraz po tym jak przekroczyłam próg jej Sali.

- Bardzo będę nieoryginalna jak powiem, że chciałabym nauczyć się porządnie malować? – zażartowałam.

Moja nauczycielka uśmiechnęła się promiennie.

- Fakt, wielu ludzi przychodzi tu w tym celu. Bawiłaś się już w to kiedyś?

- Trochę. Na poważnie zajmuję się głownie rysunkiem.

- To mamy już jakiś postęp. Chcesz namalować coś konkretnego? – zapytała, rozpinając dla mnie płótno na sztaludze.

- Mam pewien pomysł… - zaczęłam.

- Oleje, akryle, akwarele czy pastel? – przerwała mi Dona.

- Oleje.

- Dobrze. Ja rozrobię ci farby, a ty zacznij już projektować. Ołówki są tam – wskazała.

Nie czekając na dalsze zachęty, zabrałam się do pracy. Naszkicowałam tańczącą dziewczynę w długiej, wirującej sukni, na której umieściłam kilka miast z całego świata -  Londyn, Nowy Jork, Rio de Janeiro, Moskwę, Paryż, Kair i mały akcent narodowy w postaci Reykjavíku. Mniej więcej w połowie rysowania obok mnie usiadła Dona, jednak nie odezwała się ani słowem.

- Coś jest nie tak? – zapytałam w końcu.

- Czemu tak sądzisz?

- Przez cały czas ani raz się pani nie odezwała.

- To twój projekt, nie mój i nie mam żadnego prawa się do tego wtrącać. Poza tym, po co mam korygować coś, co jest dobre?

Uśmiechnęłam się nieco, mile połechtana komplementem. Potem dobre pół godziny ćwiczeń w nakładaniu farb olejnych i zaczęłam malować swój… trzeci w życiu obraz. Początki były trudne, ale myślę, że jak na bardzo początkującego szło mi całkiem nieźle.

Z pracowni wyszłam finalnie około 21. Dona pozwoliła mi zostać, pod warunkiem, że oddam potem klucz na portiernię. Nawet nie zauważyłam, kiedy minęło te parę godzin. Byłam już na finiszu i pewnie siedziałabym tam, dopóki nie wykończyła bym mojego „dzieła”, ale terpentyna mnie pokonała. Na początku jej zapach wydał mi się intrygujący, ale potem ledwo już wytrzymywałam. Bolała mnie głowa i łzawiłam mi tak, że ledwo co widziałam. A oczu przetrzeć nie można, bo całe ręce z farby.

Kiedy szłam z kluczem na dół, przez wielkie, przeszklone drzwi zobaczyłam coś, czego zobaczyć się nie spodziewałam. Waits właśnie stanowczym gestem wyrywał Norze butelkę z ręki, po czym zarzucił sobie jej rękę na ramię i próbował prowadzić ją w stronę budynków Akademii. Nawet z tej odległości przez szkło było słychać płaczliwe „Boże, jestem beznadziejna”.  Pobiegłam na górę doprowadzić się do porządku. Kto wie, co by pomyślała, gdyby w tym stanie zobaczyła mnie umazaną farbami. Jakoś nie bardzo uśmiechało mi się wyjście w jej oczach na świeżo upieczoną morderczynię…

Jakieś 10 minut później zapukałam do pokoju opatrzonego tabliczkami „Finnes” i „Ylvisaker”. Kiedy otworzyły się drzwi, cofnęło mnie prawie krok do tyłu. Nie dziwiłam się już, że Nora musiała się wspierać na Waitsie. Amanda, stojąca w przejściu, pomachała ręką na znak, żebym lepiej nie wchodziła. Stale – szepnęła tylko i nadzwyczaj cicho zamknęła drzwi.

Ach, miłość… Budzące grozę pęta.


Wstałam późno, było około 11. Nie pokusiłam się nawet o nastawienie budzika, bo i nie miałam jakichś szczególnych planów. Nie spiesząc się zrobiłam sobie płatki, tym razem już własnych produktów. To, że mojej współlokatorki nadal nie było, miało swoje dobre strony. Mogłam do woli paradować po pokoju w pidżamie, cała lodówka była moja – żyć nie umierać.

Dobrze po 12 porwałam futerał ze skrzypcami oraz mały odtwarzacz. Miałam zamiar, jak za starych dobrych czasów, wyjść na jakiś plac i po prostu grać. Wsiadłam do samochodu, wrzuciłam cały mój bagaż na tylne siedzenie i ruszyłam. Ot tak, przed siebie.

Zaparkowałam obok jakiegoś skweru w centrum. Atmosferą przypominał on nieco angielskie Piccadilly Circus, ale był mniej zatłoczony, wyłożony kremowymi płytkami, a całość zamiast wieżowców okalały palmy. Znalazłam dla siebie kawałek wolnego miejsca, postawiłam odtwarzacz na ziemi i wcisnęłam play.

Jeszcze w Islandii, Baldur wyciął mi ślad skrzypcowy z Last of the Wilds Nightwisha. Teraz odtworzyłam ten kawałek i sama grałam tę partię. Niedługo później miałam już przymknięte oczy i tańczyłam kole utworzonym  przez gapiów. Po raz pierwszy w Ameryce poczułam się tak swobodnie jak w domu. Mogłam robić to, co dawało mi szczęście i nie patrzyć, co powiedzą moi ukochani współakademicy. A niech ich!

Kiedy skończyłam, z trudem łapałam oddech, a na ustach prawdziwy, szczery uśmiech. Ludzie gwizdali i klaskali. Ktoś domagał się bisu. W pewnym momencie z tłumu wyszedł ciemnowłosy chłopak z włosami spiętymi w kucyk i z gitarą w ręku.

- Jake.

- Laufey.

- Znasz The Islander? – spytał bez ogródek.

Kiwnęłam głową.

- No to gramy… -powiedział, siadając na ziemi i łapiąc od razu pierwsze akordy.

Musiałam z moimi skrzypcami robić także za flet, ale nie przeszkadzało mi to jakoś. Nie wiem, czy cokolwiek mogło zmącić mi teraz humor. W tym momencie Jake zaczął śpiewać, głosem tak podobnym do głosu Marco Hietali, że słychać było westchnienia w tłumie gapiów.

- An old man by a seashore, at the end of day, gazes the horizon with seawinds in his face. Tempest-tossed island. Seasons all the same. Anchorage unpainted and a ship without a name…

Dojeżdżając na parking Akademii, postanowiłam, ze dopiszę się na śpiew i grę na skrzypcach. Po drodze przemyślałam sobie nawet powody. Po pierwsze, z ciekawości. Po drugie, cierpię na zbyt dużą ilość wolnego czasu i muszę czymś ją wypełnić. Po trzecie, chodziło tam całkiem sporo osób, więc była okazja do spotkać. Po czwarte i najważniejsze, po naszym popisie, Jake stwierdził, że z powodzeniem mogłabym zstąpić Anette Olzon i Pekkę Kuusisto. Naraz.

Strasznie żałowałam, że nie wzięłam do chłopaka żadnego kontaktu. Nie wiedziałam nawet, czy jest stąd i jak ma na nazwisko. Miałam zamiar jak najszybciej wrócić na tamten skwer z nadzieją, że może uda mi się jeszcze go złapać.

Prawie biegiem skierowałam się do akademickiej sali koncertowej. Zanim pokażę się na śpiewie albo u Baker, przydałoby się zobaczyć, czy jest się po co tam pokazywać.  Niby mogłam iść od razu do klasy Ezry, ale słyszałam, ze na ścianach wiszą tam gitary. Uważałam to za bezsens, ponieważ struny i pudła będą rezonować dźwięk głosu śpiewaka i zmieniać jego brzmienie. A ja chciałam słyszeć siebie.

Po drodze wpadłam na szanownego pana Waitsa. Miał minę napuszonego pawia i właśnie kończył rozmowę przez telefon.

- Uważaj jak…!

- Farðu til fjandas! (Zjeżdżaj!) - przerwałam mu z werwą w głosie.

Taka moja przypadłość. Nie potrafiłam stać w miejscu, kiedy grałam na skrzypcach, nie potrafiłam nie zamykać oczu, grając na pianinie jak i w chwilach jakichś silniejszych emocji nie potrafiłam mówić po angielsku. Islandzki po prostu nasuwał się sam. Chociaż w tej chwili nie wiedziałam, po czym dostałam takiego kopa energii. Chyba w końcu przestałam jakoś strasznie zabiegać o to, by zdobyć towarzystwo. Żyłam tak, jak mi podpowiadało serce, jak chciałam. Jeżeli będę miała ochotę, po prostu spakuję walizki i wyjadę.

Trzasnęłam za sobą podwójnymi drzwiami i stanęłam na środku pomieszczenia. Był tam tylko stary fortepian, parę pulpitów i krzeseł w rogu, odtwarzacz płyt, moje skrzypce i ja.

Wystukałam na urządzeniu numer kawałka i za chwilę sala rozbrzmiała dźwiękami Cul-de-Sac. Ostatnią rzeczą, jaką w miarę świadomie zarejestrowałam, było to, że mieli tu wspaniałą akustykę. Potem już całkiem odpłynęłam. 

Z transu wyrwał mnie odgłos klaskania. Stałam wtedy tyłem do drzwi i odwróciłam się jak smagnięta biczem. Przysięgam, ze jeśli byłby to Waits, to wbiłabym mu smyczek w gardło. Ale to Nora stała w uchylonych drzwiach. Egzekucja odroczona.

Nie miałam zielonego pojęcia, czy Norweżka kiedykolwiek miała do czynienia z czymkolwiek co wydaje dźwięk, ale złapałam w jedną rękę instrument i smyk i bez słowa wysunęłam w jej stronę.


4 komentarze:

  1. Musze powiedzieć to od razu. Uwielbiam Twój sposób pisania. Naprawdę. Na samym wstępie rozdziału czuć, że nie jest to banalne i napisane na odwal. Nie ma błędów w zdaniach, gładko się czyta, jest ciekawie, czyli coś co lubię ;D I na wstępie Demri. Hah! Dzięki, że pamiętałaś i dodałaś te szczegóły jak chociażby szminka na policzkach. Fajnie się czyta o swojej postaci z punktu widzenia kogoś innego. I powiem Ci, że wyszło super duper! Byle tak dalej :D Wybacz, że tak krótko, ale musze lecieć, a nie chciałam Cię zostawiać bez komentarza. W dodatku bardzo fajny rozdział, bo poznajemy bliżej samą Fey. Mam nadzieję, że w przyszłości w moich postach wykreuję ją tak, że będziesz zadowolona heh ;D

    OdpowiedzUsuń
  2. Jeeej wreszcie rozdział! Dzięki, że ratujesz mi skórę zostawiając Norę z Lauf na końcu i może będę wreszcie wiedzieć co napisać. Fragment z pijaną Norą Ylvisaker wzbudził uśmiech. I generalnie krótko mówiąc: faen kjempebra. A muzyka Belzebutha tak na maksa pasuje mi do Lauf, że rozdział czytałam po raz drugi tym razem z nimi w tle.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ale mi miło.. *rumieniec*
    A miałam wrażenie, że rozdział zostanie przyjęty nieco inaczej, bo to jest ewidentny tekst z serii nic-nie-wnoszących-do-fabuły. I rzeczywiście, w założeniu miało się pojawić trochę informacji o samej Laufey. Co do błędów w zdaniach... Nie mówicie, że nie ma, bo są. xD Jak przeczytałam to drugi raz, to znalazłam multum literówek i w paru miejscach słowa mi zjadło. Ech... Będę musiała do tego siąść i poprawić to, bo strasznie kłuje w oczy. Ale jeśli i tak się podobało, to czuję się literacko spełniona ^^

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj weź już nie bądź taką purystką Lauf. Paczaj na błędy chociażby u mnie…po za tym liczy się pomysł, a od błędów są korekty i bety

      Usuń