Odgarnąłem włosy do tyłu, oddychając
ciężko. Już kolejną godzinę siedziałem nad tym kawałkiem i nic nie chciało iść
po mojej myśli. Zajęcia też niezbyt mi pasowały w tym tygodniu. Może dlatego,
że od wyjazdu dziewczyn Meredith i Briggs co wieczór chodzili po klubach i
wracali nawaleni, drąc się wniebogłosy, nie dając mi spać ani tym bardziej skupić na pisaniu. Zdecydowanie nie
tego potrzebowałem. Daniel bardzo rzadko nocował w naszym pokoju, więc nie był
znowu najgorszym współlokatorem. Często spędzał praktycznie całe dnie na plaży
ze szkicownikiem. Z tego co wiedziałem, Briggs był rysownikiem i tworzył własne komiksy. Nie pokazywał
mi ich, a nawet jeśli by to zrobił, nie interesowały mnie. Oboje nie wchodziliśmy sobie w
paradę i to mi pasowało.
Zerknąłem na zegarek. Piąta po południu a
na kartce jakieś dwie marne linijki. Nie brałem pod uwagę napisanych wcześniej nut, chwytów, słów. Świetnie! Rzuciłem długopis na stolik i
odłożyłem gitarę. Nie. Zdecydowanie nie miałem nastroju na tworzenie. Znając siebie, powinienem skończyć ten nędzny kawałek w dwa dni. Termin przeciągnął się do dwóch tygodni, co lekko niepokoiło wewnętrzny terminarz. Byłem tak pochłonięty pracą na muzyką i tekstem, że nawet nie
zauważyłem, gdy na dach weszła Meredith. Praktycznie w ogóle nie znałem tej
dziewczyny i jakoś nie zależało mi na bliższym poznaniu, jednak wybrała
najgorszą chwilę, żeby się tu szwendać. Ze wszystkich możliwości bycia w całym Los Angeles wybrała dokładnie to samo miejsce, co ja. Miała cały dach, ale podeszła akurat do
mnie. Super. Naprawdę zapowiadała się interesująca konfrontacja.
- Chcesz? – spytała, wyciągając w moją
stronę paczkę fajek.
- Nie palę Davidoffów – burknąłem,
opierając łokcie na kolanach. Byłem wściekły i najchętniej… W sumie nie miałem,
pojęcia, co zrobiłbym najchętniej w tym momencie, ale na pewno nie było to
tkwienie na dachu Akademii z Pixie. Odmowa papierosów była sugestywną aluzją do wtargnięcia w moją przestrzeń. Jednak Meredith albo tego nie załapała albo specjalnie udawała, że nie wiedziała, o co chodzi.
- Burak – rzuciła obrażona brunetka, ale nie
odeszła. Na złość usiadła przy tym samym stoliku, założyła nogę na nogę i
ignorowała mnie. Jednak ja nie mogłem ignorować jej długich nóg odzianych w
rajstopy przypominające pończochy i krótkie szorty. Zacisnąłem usta w cienką
linię, z trudem odwracając spojrzenie. Zrobiła to specjalnie. Bo innej pobudki
nie widziałem. Tylko jaki miała cel? Pewnie lubiła być w centrum uwagi.
Zwłaszcza w męskim gronie. Może znudziła się Briggsem... Meredith grała dalej,
udając, że nie zauważyła, co się stało. Paliła spokojnie papierosa, machając
lekko stopą. Złapałem za notes i ołówek, starając się skupić na pisaniu. Tak,
Waits. Pewnie. Na pewno coś naskrobiesz jak obok ciebie siedzi lafirynda. Potrząsnąłem głową, roztrzepując lekko włosy, a przy okazji wyrzucając nieprzyjemne myśli.
- Gdzie jest Demri?
Jej pytanie było tak nagłe, że kompletnie zbiło mnie z pantałyku. Bez problemu dało się wyczuć kompletny brak
zainteresowania odpowiedzią, jednak Meredith musiała powiedzieć cokolwiek, żeby mnie
wciągnąć w dialog. I poniekąd się jej udało...
- A co ja - jej kalendarz? Nie wiem.
Mieszkasz z nią.
- Waits. Nie czarujmy się. Z naszej trójki
najbardziej prawdopodobne jest, że to właśnie ty wiesz, gdzie pojechały nasze koleżanko -
odparła wyraźnie znudzona Meredith, przyglądając się swoim paznokciom.
- Spytasz się jej jak wróci - odparłem,
nie zwracając uwagi na jej pretensjonalny ton. Myślałem, że Pixie ma na
wszystkich dookoła wylane, ale okazało się, że nie. Może z nudów, może ze
zwyczajnej chęci wiedzy, nie przestawała drążyć tematu:
- Tylko kiedy to będzie? Zostawiła u
ciebie swojego kota.
- Oddałem go do hotelu dla zwierząt. -
Wzruszyłem ramionami. - Odbiorę go, gdy będzie czas.
- Ty to masz talent - parsknęła Meredith.
Z każdym jej słowem coraz bardziej wzbierała we mnie ochota wzięcia jej pod
pachę i zrzucenia z dachu. Tylko potem zamiast grać na scenie w barze, grałbym
przykuty łańcuchami w więziennej stołówce. Mimo wszystko ta wizja nie była owocna w możliwości. A co za tym szło, pretensjonalna pani Pixie musiała żyć dalej. - Potrafisz w ogóle się śmiać, Waits?
- A ty? - odparłem, nawet na nią nie
patrząc. Wymawiała moje nazwisko z pogardą. Akurat skrobałem na kartce jakże artystyczne bazgroły. Udawałem, że
tworzę coś niebywale genialnego, byle tylko nie zwracać uwagi na siedzącą obok
dziewczynę. Nudziła mnie. W sumie mogłem odejść, pójść do pokoju, na plażę, stołówkę,
gdziekolwiek. Ale niezbyt mi się chciało. Byłem tu pierwszy i jeśli Pixie
myślała, że zrezygnuję z biesiadowania na dachu, to się pomyliła.
- Jezu! Co jest z tobą nie tak?! - rzuciła
zirytowana Meredith, rzucając we mnie poduszką, których (nie mam pojęcia
dlaczego) było tu na stosy. - Masz nazwisko jakiegoś Waitsa i od razu
zgrywasz wielkiego pana?! Tak się składa, że nie tylko ty masz sławną rodzinę!
Odłożyłem ołówek i spojrzałem znudzony na
Pixie. Nie kryłem się już z niechęcią do tej dziewczyny. O co jej chodziło? Tak naprawdę?
- Chcesz się teraz pobić o to, kto ma
bardziej znanego krewnego? - spytałem, wyobrażając sobie jak grafit ląduje w
oczodole pokrzywdzonej przez los Meredith. - Tylko dlatego tu jesteś, czy może
chciałaś rozwijać talenty? Powiedz mi - długo męczyłaś wujaszka, żeby zapłacił
za twoje przyjęcie, czy dostałaś się tu dzięki swojemu... Niebywałemu
talentowi?
Nawet nie zauważyłem, kiedy Meredith
wstała i uderzyła mnie w twarz. Zabolało, jednak mogłem się z tym liczyć.
Prędzej czy później i tak bym dostał. Odprowadziłem wzrokiem buchającą
piorunami na prawo i lewo Pixie do windy, a gdy ta zniknęła razem ze swoimi wyzywającymi rajstopami, z powrotem usiadłem
na krześle w o wiele lepszym nastroju. Dach znowu był tylko dla mnie.
***
- Jak się nazywa?
- Arnold.
- Przykro mi. Nie mamy takiego w
rejestrze.
- Proszę chwilę poczekać - rzuciłem do
kobiety i zacząłem przeszukiwać kieszenie. Gdzieś tam musiała być kartka z...
O! Jest! - Przepraszam. Nie Arnold, a Archie - dodałem, czytając nabazgrane
przez Demri imię kocura i harmonogram jego diety. Draven zapukała do mnie o
jakiejś czwartej w nocy i oznajmiła, że wyjeżdża na parę dni. 'Zajmiesz się
Archiem?'. Odpowiedziałem jej coś i poszedłem dalej do łóżka, przekonany, że to
był sen. Jednak następnego dnia znalazłem pod drzwiami kuwetę, a w niej kota.
Demri oczywiście już nie było w Akademii. 'Wdepnąłeś, stary'. Briggs położył mi
tylko rękę na ramieniu i ze współczuciem zmierzył kota. Draven podeszła mnie,
ale znalazłem wyjście z sytuacji. Całe szczęście ten pieruński hotel był blisko
Akademii i mogłem odebrać Archiego praktycznie bez wzbudzania podejrzeń u
przybyłej właśnie właścicielki. Laufey o mało nie wpadła mi pod samochód, gdy
wysiadały z taksówki i nie patrząc dookoła, całą sforą ruszyły w stronę uczelni
przez parking. W ostatniej chwili zahamowałem.
- Uwaga! Idzie się! - wydarła się na mnie,
uderzając pięścią w maskę. - Naćpany świrus!
- Jak chodzisz?! - odkrzyknąłem,
wyglądając przez okno.
- Waits... Świetnie. Tylko ciebie brakowało!
- syknęła, zdając sobie sprawę, kto był kierowcą. Prychnęła ze wzgardą, po czym
pociągnęła machającą do mnie Demri w stronę Akademii. Odetchnąłem głęboko,
kręcąc głową i wyjechałem z parkingu. A teraz stałem w recepcji i czekałem na
oddanie kocura. Starsza kobieta poszła do odpowiedniego miejsca, a po chwili
przyniosła Archiego. Podała zdecydowanie wygórowaną cenę za opiekę, ale nie
miałem innego wyjścia jak zapłacić. Z kocurem pod pachą wyszedłem na ulicę i
skierowałem do samochodu. Wrzuciłem zwierzaka do środka, po czym wsiadłem za
kierownicę i odpaliłem silnik. Zanim wtoczyłem się z powrotem na teren
Akademii, zaskoczył mnie Briggs, zachodząc mi drogę. Zatrąbiłem, po czym
rozłożyłem ręce. Kto jeszcze musiał być moją potencjalną ofiarą? Może od razu Obama. A w sumie dlaczego by nie?
- Sorka! - odkrzyknął Daniel i poszedł w stronę
miasta. Jak zwykle zresztą. Pokazałem stróżowi swoją wjazdówkę i zaparkowałem w
najdalszym kącie. Byłem zdecydowanie zmęczony tym dniem, a jeszcze trochę miał on trwać. Oparłem głowę o zagłówek, po czym na chwilę zamknąłem oczy. Mógłbym tak zasnąć. Słuchać szumu fal, zupełnie odpływać myślami od rzeczywistości. Jednak nie było mi dane odpoczywać. Nie dziś. Po chwili
poczułem jak coś usiłuje wdrapać się po mojej koszuli. Zerknąłem w dół i
zobaczyłem wczepionego we mnie pazurami Archiego.
- Odczep się - mruknąłem, próbując pozbyć
się kocura, jednak ten trzymał się jak przyklejony. - Nienawidzę cię.
***
Stałem pod drzwiami pokoju Pixie i Draven
i pukałem od jakiejś dobrej chwili. W końcu drzwi się otworzyły i stanęła w
nich, ku mojemu zdziwieniu i niezadowoleniu, Laufey.
- Czego chcesz?! - rzuciła momentalnie,
mierząc mnie wzrokiem. Kultury, dziewczyno. Mogłem jej odpowiedzieć czymś równie przyjemnym, jednak nie miałem na to ani ochoty ani siły.
- Oddaję - odparłem, podnosząc kota do
góry i zaglądając do środka. Thorsdóttir jednak zagrodziła mi drogę, przymykając drzwi i wyraźnie pokazując, że nie byłem tam mile widziany. A przynajmniej przez nią, bo nie wierzyłem, że mała hipiska nie chciała swojego kota z powrotem. To by było za łatwe. Super. Teraz musiałem się
jeszcze męczyć z tą Islandką. Wiadomo było, że za mną nie przepadała i vice
versa, ale nie przyszedłem tam do niej.
- Kto przyszedł?
Tym razem do drzwi podeszła Nora, mierząc
mnie uważnie i żując głośno gumę. Już kompletnie zbity z tropu, spojrzałem na nazwiska na
tabliczkach. Nie. Wszystko się zgadzało. Po prostu wyleciało mi z głowy, że
Demri to kobieta, a te żyły w stadach. Witaj, rzeczywistości.
- Siemasz, Waits - rzuciła Norweżka, po czym
zabrała mi kota i dodała, nie czekając na moją reakcję:
- Demri jest zajęta i nie może z tobą
rozmawiać.
- To jakieś tajne babskie stowarzyszenie
czy co? - spytałem, a Nora odparła tylko 'Coś w ten deseń' i zamknęła mi drzwi
przed nosem. Coś mnie ominęło w międzyczasie?
***
Po raz setny oglądałem Edwarda Nożycorękiego, nucąc pierwszy
utwór, który pojawiał się razem z napisami wstępnymi, gdy do pokoju wszedł
Daniel. Spojrzałem na niego pytająco, ale ten w ogóle nie zwrócił na mnie
uwagi, tylko wziął parę swoich rzeczy i znowu opuścił pomieszczenie. To był
minus nie posiadania łazienki w naszych apartamentach. Jak się chciało siku w
nocy, trzeba było przejść calutki korytarz, aż osiągnęło się cel. Nie raz
słyszałem tupot małych stóp na miękkiej wykładzinie za drzwiami o różnych
porach nocnych. Wyobraziłem sobie małe czarnowłose dziewczyny w długich,
zwiewnych koszulach nocnych pomykające po korytarzu w zupełnej ciemności.
Jedynie Nora nie pasowałaby do tego widoku. Blondynka...
Sięgnąłem po telefon, leżący na szafce
nocnej i spojrzałem na godzinę. Jedenasta trzydzieści cztery. Idealna pora na
kontynuowanie filmu Burtona. Jednak zanim włączyłem go z powrotem, przyjrzałem
się zdjęciu na tapecie. Czwórka moich starszych braci stała dookoła siedzących
rodziców, Emily na kolanach mamy, a ja stałem obrażony z założonymi rękami z
boku. Jak to Waitsowie ubrani w nasze specyficzne dla siebie ubrania. Co jak
co, ale mojej rodzince nie można było odebrać uroku. Zastanawiałem się, kiedy
nadejdzie przerwa świąteczna i będę mógł wrócić do domu. Za dwa dni miał się
odbyć koncert Toma w jakimś pubie przy Sunset. Zobaczenie wujka z pewnością
sprawiłoby mi radość, jednak i tak pewnie nie będzie miał czasu, żeby
porozmawiać. Kilka szybkich uwag a propos muzyki, Akademii i to wszystko.
Westchnąłem. Zacząłem przebierać w palcach ząb rekina, gdy ktoś zaczął pukać w
drzwi. Briggs zapomniał kluczy? Przecież nie zamykał pokoju, gdy wychodził.
Zmarszczyłem brwi i krzyknąłem 'Otwarte!'. Ku mojemu zdziwieniu, bądź też nie,
do środka weszła Demri ze świecznikiem i wetkniętą do niego jedną świecą. Do
tego miała naprawdę długą koszulę nocną. Gdyby nie jej szczery uśmiech, bałbym
się podejść.
- Co jest, Morticia? - rzuciłem, nie
wstając z łóżka i patrząc uważnie na dziewczynę. - Zgubiłaś Gomeza?
- Chciałam ci podziękować za opiekę -
odpowiedziała lekko.
- Jest prawie północ - odparłem, ale ta
spojrzała na mnie lekko zdziwiona, że wspominam o godzinie. No, tak. Dla niej
każda pora była odpowiednia na podziękowania, odwiedziny, prośby czy cokolwiek
przyszło czarnulce do głowy. Gdy nie zareagowała, wzruszyłem ramionami i
skupiłem się na komputerze.
- Co robisz? - spytała bez zająknięcia
pani Addams. Z tym świecznikiem naprawdę wyglądała jak z taniego horroru.
- Oglądam Edwarda.
- Mogę z tobą?
Zmierzyłem ją długim wymownym spojrzeniem,
ale Demri nic sobie z tego nie zrobiła. W końcu poddałem się i przesunąłem
maksymalnie na prawą stronę łóżka.
- Wbijaj, ale nie masz zasypiać, bo cię
wywalę na korytarz! - zagroziłem, a mała Morticia z uśmiechem podbiegła,
wskoczyła na łóżko obok mnie i rzuciła:
- Puszczaj!
Szkoda tylko, że taki niespodziewany koniec.
OdpowiedzUsuńAle rozmowa Jessy'ego z Meredith <3 Aż przypomniał mi się mój stary blog dziejący się w latach 60, który niestety nie doczekał się kontynuacji. Żałuje, ale nie mam pomysłów xD
Dokładnie! Może nawet nie tyle sama rozmowa, co ten moment:
OdpowiedzUsuń"Powiedz mi - długo męczyłaś wujaszka, żeby zapłacił za twoje przyjęcie, czy dostałaś się tu dzięki swojemu... Niebywałemu talentowi?
Nawet nie zauważyłem, kiedy Meredith wstała i uderzyła mnie w twarz. "
Mówcie, co chcecie, ale w mojej wyobraźni wyglądało to genialnie. ;3
Ale perełką całego tekstu i tak pozostaje: "Po prostu wyleciało mi z głowy, że Demri to kobieta, a te żyły w stadach. Witaj, rzeczywistości."
To jest tak proste, a tak prawdziwe. Jedno z tych zdań, które gdzieś się wyczyta, a potem się będzie powtarzać do końca życia. xD