Layout by Raion

wtorek, 31 marca 2015

Daniel S. Briggs

‘Będziesz mieszkał z Jessy'm Waitsem. Też jest muzykiem.’

Tak mi powiedzieli. Ominęły mnie jakieś dwa dni zajęć, ale nie było to ważne. Zresztą pobyt tutaj był jak darmowe wakacje w Los Angeles. Wakacje na dłuższą metę. W sumie to nie miałem nic przeciwko, żeby mieszkać z jakimś innym typkiem. W naszym rodzinnym domu cisnęliśmy się w czwórkę w małym pokoju przez trzynaście lat. Dopiero potem urządziłem piwnicę na normalny pokój. A teraz trafiłem do wspaniałego świata instrumentów. Stałem w pokoju iście z francuskiego filmu. Nawet perski dywan się znalazł. I obowiązkowa fisharmonia. Mój współlokator miał naprawdę niezły asortyment. Zresztą jeśli był tym Waitsem, nie trudno było mu to zdobyć. Chyba się zadomowił. Nie przeszkadzało mi to, o ile znalazło się miejsce dla gitary, kilku kaczek i Marshalla. Wydałem na niego ostatnie zaskurniaki. Niektóre były naprawdę stare. Jak choćby te z jedenastych urodzin. 

Walnąłem plecak na wolne łóżko, poodsuwałem parę rzeczy i już. Miałem swój kąt. W końcu zamierzałem tu tylko sypiać. I trochę pitolić na gitarze. Musiałem rozgryźć kilka spraw, których nie wyjaśnili mi u dyrektora. Byłem ciekaw, ile osób jest w Akademii, czy są jakieś fajne dziewczyny, kto poza Waitsem i mną należy do płci Elvisa. Reszta mnie w sumie nie interesowała. A. Jeśli był zakaz palenia na tym ich dachu, to nie miałem zamiaru stosować się do tej zasady. Miałem nadzieję, że Jessy nie był jakimś dupkiem czy innym dziwakiem. W tych czasach nietrudno o walniętego hipstera z obsesją na punkcie Instagrama czy innego społecznościowego badziewia. Zauważyłem pustą butelkę po winie, stojącą tuż przy fisharmonii i uśmiechnąłem się półgębkiem. Sam miałem schowane whiskey w kejsie razem z gitarą.

Z braku innych zajęć wyszedłem z pokoju. Nic ciekawego tam nie było, więc po co miałem tam siedzieć? Przydałoby się zresztą wiedzieć, gdzie są kible czy coś w tym guście. Kurdę. Wszystko było tu napierdzielone z nieziemskim przepychem. Za tę klamkę pewnie mógłbym kupić mamie porządne garnki. O ile tylko je. Zauważyłem też, że przy drzwiach są ramki z nazwiskami. Pozłacane jakżeby inaczej. ‘Waits, Briggs, Cayce, Thorsdóttir, Pixie, Draven, Finnes, Ylvisaker’. Cholera. Co to w ogóle za nazwiska?! Połowa z tych ludzi to pewnie była jakaś pojechana młodzież w wieku mojego rodzeństwa z polotem artystycznego natchnienia. Kojarzyłem tylko nasze z Jessy’m i Finnes, które znałem przez aktora. Gdy tak gapiłem się na tabliczkę, drzwi gwałtownie się otworzyły i ukazała się w nich śliczna dziewczyna. Miała śniadą cerę i długie czarne włosy. Widząc mnie, zawahała się, po czym mruknęła nieśmiałe ‘Dzień dobry’ i pobiegła do schodów. Patrzyłem za nią, aż zniknęła mi z oczu. Całkiem niezła laska z tej panny Cayce bądź Thor… Thors… Thorsduaa… Dobra. Skojarzyło mi się to z Hemsworth’em i na tym zakończyłem swoje rozmyślania na ten temat. Skandynawska mitologia nie była moją mocną stroną, jednak co nieco tam wiedziałem... Zresztą ta nowa koleżanka wcale nie wyglądała na Wikinga, więc obstawiałem, że miałem do czynienia z Cayce. Poszedłem dalej, szukając innych nazwisk, jednak niczego nie znalazłem. Czyli oznaczało to, że byliśmy tylko w osiem osób?! O, kurwa. Że opłacało im się w ogóle otwierać coś takiego. No, proszę.

Poszedłem śladem dziewczyny, wolno schodząc po schodach z rękoma wbitymi w kieszenie spodni. Nie mogło być nawet czwartej, gdy zdecydowałem się przejść na Boulevard. Zresztą nie było daleko. Jakieś dziesięć minut. Sprawdzałem w Google Maps, jeśli ktoś byłby ciekaw. Los Angeles było takie, jakie sobie je wyobrażałem. Ukryte pod milionem neonów, bilbordów, ociekające tandetą i pieniędzmi. Jednak nie była to tandeta na miarę Las Vegas. O nie. Kluby go go, reklamy koncertów czy bezwstydne namowy na panienki były tu wszechobecne. i właśnie w tym mieście Brytyjczyk zdecydował się założyć Akademię dla młodych talentów. Niezłe wyzwanie. Miasto kusiło młodych ludzi jak choćby moja skromna osoba swoim grzesznym nocnym życiem i profesorowie nie mogli tego zabronić. Cudo. Doprawdy studia marzeń. W myślach robiłem listę miejsc, które musiałem odwiedzić. Rainbow, Roxy, Whisky A Go Go, nie wspominając o zobaczeniu słynnego Hell House, w którym przez jakiś czas stacjonowali Guns N’ Roses. Do tego zamierzałem włamać się paru celebrytom do domów. Co do klubów i barów miałem nadzieję, że uda mi się wyciągnąć tam jakąś dziewczynę. W sumie ta egzotycznie wyglądająca panna była tylko pierwszym obiektem. Zamierzałem rozejrzeć się za innymi. A jeśli reszta by nie odpowiadała, chętnie przeprowadziłbym parę konwersacji z tamtą ślicznotką.


Szedłem ulicą, oddychając głęboko i wsłuchując się w muzykę miasta. Uśmiechnąłem się szeroko, zdając sobie sprawę, że właśnie mógł się zaczynać najzajebistszy okres w moim życiu. Genialne miasto, kapitalna uczelnia, brak wydatków prócz tych związanych z nałogami. Jeszcze tylko brakowało do tego jakichś porządnych ludzi. Najtrudniejszą rzeczą było rozstanie z rodziną i moimi kumplami. Zostali w Nashville, a precyzyjniej rzecz ujmując na jego przedmieściach, gdzie ciągle mieszkało więcej czarnych niż białasów. Instynktownie zatrzymałem się przy budce telefonicznej. Wygrzebałem z kieszeni kilka drobniaków i wrzuciłem do aparatu. Nie miałem telefonu. Nie był mi potrzebny. Zresztą wszystko mieliśmy pod ręką w Nashville, a Matt, Bobby i Mike mieszkali zaraz obok mnie. Gdy wyjeżdżałem, mama wcisnęła mi kilkadziesiąt dolarów. Wiedziałem jak cholernie ciężko było je jej zdobyć, jednak jak to ona, nie chciała ich z powrotem. Wepchnąłem więc kasę do naszej skrzynki na odchodnym. Miałem już dwadzieścia dwa lata, a mama traktowała mnie jak dziecko. W sumie to jej za to nie winiłem. Wzorowym synem to nie byłem. Jednak nie miałem ochoty wspominać kryminalnej przeszłości, więc wykręciłem numer domu i czekałem.

- Lubię jednorożce.

- Motylku, daj mamę – rzuciłem do czterolatki po drugiej stronie słuchawki. Tak. Matylda uwielbiała jednorożce i każdy o tym musiał wiedzieć. W tle usłyszałem znajomy głos.

- Halo?

- Cześć, mamuśka. Tu twój najukochańszy syn. Dzwonię z LA.

Chwilę porozmawialiśmy, bo skończyły mi się pieniądze. Właśnie. Miałem tak mało zajęć, więc pomysł rodzący się w mojej głowie a propos pracy był jak najbardziej właściwy. Mogłem robić parę naprawdę ciekawych rzeczy. Spójrzmy… W czym byłem dobry… Mechanik, lutnik, gitarzysta, perkusista. Do tego niezły bajerant. Zaśmiałem się pod nosem, idąc ciągle przed siebie. Los Angeles było po prostu zalane dziwakami. Mangi, jakieś kinder punki, pokemony, czy cholera wie, kim byli ci pomyleńcy. Odrzuciłem grzywkę i poprawiłem zjeżdżające mi z tyłka spodnie. Skoro i tak nie miałem żadnych zajęć, nie widziałem powodu, dla którego miałbym wracać przed północą do Akademii. 

Nawet nie zauważyłem, że wszedłem w teren ulicznic. Nawet nie było szóstej, a te już kręciły tyłkami, żeby zarobić. A idźcie w cholerę wy grzesznice! Jakiś stary rastafarianin siedział pod starą kamienicą i słuchał z rozpadającego się radia Boba Marley'a. Podszedłem do niego i spytałem jak życie. Opowiedział mi chyba połowę swoich niesamowitych przygód, ale na koniec polecił mi jakiś niedaleki bar na plaży. Za dobrą radę dostał ode mnie woreczek pachnącej trawy. Akurat mi zbywała. A jak się cieszył. Poszedłem we wskazanym kierunku, uśmiechając się do siebie jak idiota.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz