‘Będziesz mieszkał z Jessy'm Waitsem. Też jest muzykiem.’
Tak mi powiedzieli. Ominęły mnie jakieś dwa dni zajęć, ale nie było to
ważne. Zresztą pobyt tutaj był jak darmowe wakacje w Los Angeles. Wakacje na
dłuższą metę. W sumie to nie miałem nic przeciwko, żeby mieszkać z jakimś innym
typkiem. W naszym rodzinnym domu cisnęliśmy się w czwórkę w małym pokoju przez
trzynaście lat. Dopiero potem urządziłem piwnicę na normalny pokój. A teraz
trafiłem do wspaniałego świata instrumentów. Stałem w pokoju iście z
francuskiego filmu. Nawet perski dywan się znalazł. I obowiązkowa fisharmonia. Mój współlokator miał
naprawdę niezły asortyment. Zresztą jeśli był tym Waitsem, nie trudno było mu
to zdobyć. Chyba się zadomowił. Nie przeszkadzało mi to, o ile znalazło się
miejsce dla gitary, kilku kaczek i Marshalla. Wydałem na niego ostatnie
zaskurniaki. Niektóre były naprawdę stare. Jak choćby te z jedenastych urodzin.
Walnąłem plecak na wolne łóżko, poodsuwałem parę rzeczy i już. Miałem swój kąt.
W końcu zamierzałem tu tylko sypiać. I trochę pitolić na gitarze. Musiałem rozgryźć
kilka spraw, których nie wyjaśnili mi u dyrektora. Byłem ciekaw, ile osób jest w
Akademii, czy są jakieś fajne dziewczyny, kto poza Waitsem i mną należy do płci
Elvisa. Reszta mnie w sumie nie interesowała. A. Jeśli był zakaz palenia na tym
ich dachu, to nie miałem zamiaru stosować się do tej zasady. Miałem nadzieję,
że Jessy nie był jakimś dupkiem czy innym dziwakiem. W tych czasach nietrudno o walniętego hipstera z obsesją na punkcie Instagrama czy innego społecznościowego badziewia. Zauważyłem pustą butelkę
po winie, stojącą tuż przy fisharmonii i uśmiechnąłem się półgębkiem. Sam miałem schowane whiskey w kejsie
razem z gitarą.
Z braku innych zajęć wyszedłem z pokoju. Nic ciekawego tam nie było,
więc po co miałem tam siedzieć? Przydałoby się zresztą wiedzieć, gdzie są kible
czy coś w tym guście. Kurdę. Wszystko było tu napierdzielone z nieziemskim
przepychem. Za tę klamkę pewnie mógłbym kupić mamie porządne garnki. O ile
tylko je. Zauważyłem też, że przy drzwiach są ramki z nazwiskami. Pozłacane jakżeby inaczej. ‘Waits, Briggs,
Cayce, Thorsdóttir, Pixie, Draven, Finnes,
Ylvisaker’. Cholera. Co to w ogóle za nazwiska?! Połowa z tych ludzi to pewnie
była jakaś pojechana młodzież w wieku mojego rodzeństwa z polotem artystycznego
natchnienia. Kojarzyłem tylko nasze z Jessy’m i Finnes, które znałem przez
aktora. Gdy tak gapiłem się na tabliczkę, drzwi gwałtownie się otworzyły i
ukazała się w nich śliczna dziewczyna. Miała śniadą cerę i długie czarne włosy. Widząc mnie, zawahała się, po czym
mruknęła nieśmiałe ‘Dzień dobry’ i pobiegła do schodów. Patrzyłem za nią, aż
zniknęła mi z oczu. Całkiem niezła laska z tej panny Cayce bądź Thor… Thors…
Thorsduaa… Dobra. Skojarzyło mi się to z Hemsworth’em i na tym zakończyłem
swoje rozmyślania na ten temat. Skandynawska mitologia nie była moją mocną stroną, jednak co nieco tam wiedziałem... Zresztą ta nowa koleżanka wcale nie wyglądała na Wikinga, więc obstawiałem, że miałem do czynienia z Cayce. Poszedłem dalej, szukając innych nazwisk, jednak
niczego nie znalazłem. Czyli oznaczało to, że byliśmy tylko w osiem osób?! O,
kurwa. Że opłacało im się w ogóle otwierać coś takiego. No, proszę.
Poszedłem śladem dziewczyny, wolno
schodząc po schodach z rękoma wbitymi w kieszenie spodni. Nie mogło być nawet
czwartej, gdy zdecydowałem się przejść na Boulevard. Zresztą nie było daleko.
Jakieś dziesięć minut. Sprawdzałem w Google Maps, jeśli ktoś byłby ciekaw. Los
Angeles było takie, jakie sobie je wyobrażałem. Ukryte pod milionem neonów,
bilbordów, ociekające tandetą i pieniędzmi. Jednak nie była to tandeta na
miarę Las Vegas. O nie. Kluby go go, reklamy koncertów czy bezwstydne namowy na
panienki były tu wszechobecne. i właśnie w tym mieście Brytyjczyk zdecydował
się założyć Akademię dla młodych talentów. Niezłe wyzwanie. Miasto kusiło
młodych ludzi jak choćby moja skromna osoba swoim grzesznym nocnym życiem i profesorowie nie
mogli tego zabronić. Cudo. Doprawdy studia marzeń. W myślach robiłem listę
miejsc, które musiałem odwiedzić. Rainbow, Roxy, Whisky A Go Go, nie
wspominając o zobaczeniu słynnego Hell House, w którym przez jakiś czas
stacjonowali Guns N’ Roses. Do tego zamierzałem włamać się paru celebrytom do
domów. Co do klubów i barów miałem nadzieję, że uda mi się wyciągnąć tam jakąś
dziewczynę. W sumie ta egzotycznie wyglądająca panna była tylko pierwszym
obiektem. Zamierzałem rozejrzeć się za innymi. A jeśli reszta by nie
odpowiadała, chętnie przeprowadziłbym parę konwersacji z tamtą ślicznotką.
Szedłem ulicą, oddychając głęboko i
wsłuchując się w muzykę miasta. Uśmiechnąłem się szeroko, zdając sobie sprawę,
że właśnie mógł się zaczynać najzajebistszy okres w moim życiu. Genialne
miasto, kapitalna uczelnia, brak wydatków prócz tych związanych z nałogami.
Jeszcze tylko brakowało do tego jakichś porządnych ludzi. Najtrudniejszą rzeczą
było rozstanie z rodziną i moimi kumplami. Zostali w Nashville, a precyzyjniej rzecz ujmując na jego przedmieściach, gdzie ciągle mieszkało więcej czarnych
niż białasów. Instynktownie zatrzymałem się przy budce telefonicznej.
Wygrzebałem z kieszeni kilka drobniaków i wrzuciłem do aparatu. Nie miałem
telefonu. Nie był mi potrzebny. Zresztą wszystko mieliśmy pod ręką w Nashville,
a Matt, Bobby i Mike mieszkali zaraz obok mnie. Gdy wyjeżdżałem, mama wcisnęła
mi kilkadziesiąt dolarów. Wiedziałem jak cholernie ciężko było je jej zdobyć,
jednak jak to ona, nie chciała ich z powrotem. Wepchnąłem więc kasę do naszej
skrzynki na odchodnym. Miałem już dwadzieścia dwa lata, a mama traktowała mnie
jak dziecko. W sumie to jej za to nie winiłem. Wzorowym synem to nie byłem.
Jednak nie miałem ochoty wspominać kryminalnej przeszłości, więc wykręciłem
numer domu i czekałem.
- Lubię jednorożce.
- Motylku, daj mamę – rzuciłem do
czterolatki po drugiej stronie słuchawki. Tak. Matylda uwielbiała jednorożce i
każdy o tym musiał wiedzieć. W tle usłyszałem znajomy głos.
- Halo?
- Cześć, mamuśka. Tu twój najukochańszy
syn. Dzwonię z LA.
Chwilę porozmawialiśmy, bo skończyły mi
się pieniądze. Właśnie. Miałem tak mało zajęć, więc pomysł rodzący się w mojej
głowie a propos pracy był jak najbardziej właściwy. Mogłem robić parę naprawdę
ciekawych rzeczy. Spójrzmy… W czym byłem dobry… Mechanik, lutnik, gitarzysta,
perkusista. Do tego niezły bajerant. Zaśmiałem się pod nosem, idąc
ciągle przed siebie. Los Angeles było po prostu zalane dziwakami. Mangi, jakieś
kinder punki, pokemony, czy cholera wie, kim byli ci pomyleńcy. Odrzuciłem
grzywkę i poprawiłem zjeżdżające mi z tyłka spodnie. Skoro i tak nie miałem żadnych zajęć, nie widziałem powodu, dla którego miałbym wracać przed północą do Akademii.
Nawet nie zauważyłem, że wszedłem w teren ulicznic. Nawet nie było szóstej, a te już kręciły tyłkami, żeby zarobić. A idźcie w cholerę wy grzesznice! Jakiś stary rastafarianin siedział pod starą kamienicą i słuchał z rozpadającego się radia Boba Marley'a. Podszedłem do niego i spytałem jak życie. Opowiedział mi chyba połowę swoich niesamowitych przygód, ale na koniec polecił mi jakiś niedaleki bar na plaży. Za dobrą radę dostał ode mnie woreczek pachnącej trawy. Akurat mi zbywała. A jak się cieszył. Poszedłem we wskazanym kierunku, uśmiechając się do siebie jak idiota.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz