< Tak, jestem niesamowitą grafomanką. Jak pisałam, to nie wydawało się to taki długie. xD Musicie mi wybaczyć ^^ >
Wiecie, jak to jest, kiedy niestabilna emocjonalnie Norweżka przeżywa dodatkowo coś w rodzaju załamania nerwowego? Ja wiem. Nie polecam.
Miałam zamiar pofatygować się na jakieś zajęcia, gdy jeszcze na parterze budynku mieszkalnego usłyszałam donośne trzaśnięcie drzwiami. Dałabym głowę, że szklane odrzwia wejściowe aż zawibrowały. Ba! Nawet portierka zerknęła na sufit, zapewne upewniając się, czy przypadkiem nie poleci tynk. Wymieniwszy z nią porozumiewawcze spojrzenia, zawróciłam na klatkę.
Na Norę nadziałam się na schodach. Jeszcze się nie odezwała, a już wiedziałam że było źle. Bardzo źle. Podniesione ramiona, lekko zaczerwieniona twarz. Nawet jej włosy, wyjątkowo, sterczały każdy w inną stronę. Fakt, dziś, przed jej zajęciami z Whitem, nieco pograłyśmy jej z Demri na nerwach, ale nie mogło to rozdrażnić Norweżki do tego stopnie. Poza tym, to było dobre dwie godziny temu. Norze wiele można było zarzucić, ale aż tak opóźnionego refleksu - nie. Zaryzykowałam dźgania rannego lwa kijem i spróbowałam dopytać się, o co chodzi.
- Posprzeczałam się z Amandą.
Oho, wyrażanie się o kimś pełnym imieniem. Czyli poszło o Amy. Zresztą, chwilę potem policzki Ylvisakerówny znowu nabrały barwy dojrzałych malin. W tym czasie znalazłyśmy się już z powrotem koło portierni. Skinęłam kobiecie głową i najdyskretniej jak umiałam, wskazałam jej gestem, żeby raczej się nie wychylała. I słusznie, bo Norweżka nagle obróciła się twarzą w moją stronę i wygłosiła, naszpikowany przecinkami i epitetami dotyczącymi Amy, monolog. Zdołałam zrozumieć z niego mniej więcej tyle, że panna Fiennes się rozchorowała (Taaa, nie pokazywała się od jakiegoś czasu. To by się zgadzało.) i że, po raz kolejny poszło o ten po stokroć przeklęty bal. Prócz tego wyłapałam jeszcze, że Nora nazwała swoją współlokatorkę córką Ralpha Fiennesa. Nie uważałam jednak za stosowne w tamtej zwracać uwagę na fakt, że Ralph Fiennes... nie ma przecież dzieci. Swoje spostrzeżenie postanowiłam zachować dla siebie.
***
Amy spała, kiedy weszłam do jej pokoju. Po jej bladej cerze widać było, ze nie jest w najlepszej formie. Ale któż jest w formie podczas grypy w gorący dzień? Uchyliłam nieco okno, żeby przegnać z pokoju zapach choroby. Aż dziw, że Nora wcześniej o tym nie pomyślała.
Wyjęłam z kieszeni karteczkę, którą skreśliłam chwilę wcześniej i wraz z czerwonym jabłkiem postawiłam na stoliku nocnym. Prawie w drzwiach wróciłam się jeszcze na moment, by pochwycić pierwszy lepszy długopis i dopisać : Kapitanie.
***
Na mojego Rogersa z Wielkiej Brytanii natknęłam się ponownie na parterze. Biorąc pod uwagę ilość rzeczy, które w ciągu mojego całego pobytu w Akademii zobaczyła czy też usłyszałam właśnie tutaj - zdecydowanie powinnam unikać tego miejsca.
Spróbowałam zagadnąć ją o to, co zaszło pomiędzy nią a Norą. Nie wiem, kiedy ostatni raz w ciągu siedmiu dni tyle razy wcielałam się w rolę tej dobrej. W stosunku do Amy miało to jednak szczególny wyraz. Byłam jej to winna. Za Sztokholm.
Kiedy siedziałyśmy przy restauracyjnym stoliku o raz kolejny zdziwiło mnie, że pod otoczką buntowniczego wyglądu kryła się tak wrażliwa osoba.
- A właśnie. Gratuluję pary na bal.
Uśmiechnęłam się nieco, ale wewnątrz się gotowałam. Wiedziałam, że incydentem na plaży totalnie się wkopałam, że żeby od razu wiedzieli o tym wszyscy?! Nawet idąc korytarzem zdarzało mi się usłyszeć żarliwe dyskusje na ten temat. Na litość, ludzie. Obgadujcie sobie kogoś sławnego. Waitsa, na przykład.
- Chyba poszukam Nory. Oczywiście, jeśli się nie obrazisz.
- Oczywiście, że nie. Im wcześniej to załatwisz, tym lepiej. Teraz leć, ja dam radę.
Nie chciałam tego przyznać, ale to, że Aby zebrała się sama, było dla mnie zbawieniem. Inaczej musiałabym sama wymyślić jakąś dobrą wymówkę. Tymczasem, gdy tylko odprowadziłam Amy poza zasięg wzroku, gwałtownie zerwałam się od stolika. Stojący na blacie kubek od shake'a zakołysał się, ale nie zawracałam sobie głowy nawet jego wyrzuceniem. Zirytowana do granic możliwości, szybkim krokiem wyszłam na akademicki parking.
Jak mówią Islandczycy: rzadko zdarza się pojedyncza fala, czyli, tłumacząc na angielski, nieszczęścia chodzą parami. Po asfaltowej płycie szedł nikt inny, jak sam Daniel S. Briggs!
- He...
- Don't. Even. Touch. Me. - syknęłam przez zęby, mijając go.
- Do zobaczenia na...
- Æ, haltu kjafti - mruknęłam do siebie, zatrzaskując drzwi samochodu i wsuwając kluczyk w stacyjkę..
Wzięłam szeroki zakręt i z piskiem zostawiłam Akademię za sobą.
***
Pierwszy raz odkąd przyleciałam do Los Angeles jechałam bez GPSa, na pamięć. I szczerze mówiąc miałam gdzieś, gdzie dojadę. Byle dalej od hordy młodych celebrytów i aury gwiazdorskiego światka. Usiłowałam się na chwilę uspokoić, usiłując przypomnieć sobie drogę do osady Marina del Rey. Dwieście prosto, pierwsza w lewo. Wbrew pozorom nie ciągnęło mnie do małej knajpki Ingvara, którą pokazała mi Nora. Kiedy tam jechałyśmy, przecięłyśmy całkiem sporą japońską dzielnicę. Jak ona się nazywała? Chyba samo Del Rey, bez "Marina". Trzysta, zakręt w prawo, trzecia w prawo. Ktoś mi kiedyś powiedział, że w tych stukniętych restauracjach inspirowanych anime dają wprost proporcjonalnie dobre jedzenie do tego, jak bardzo są szurnięte. Kto to był... A, Delacroix, bo kto inny z mojego grona znajomych mógł interesować się wszystkim, co pozostawało za granicą. Cóż, dziś był dobry dzień, żeby to sprawdzić. A w razie gdyby Árgeir jednak się mylił - był równie dobry dzień na wykłócanie się o poziom swojego posiłku.
Po zapachach wywnioskowałam, że znalazłam się już w gastronomicznej części Del Rey. Zjechałam więc na parking, kiedy tylko zauważyłam pierwszą tabliczkę. Wysiadając, w ostatniej chwili powstrzymałam rękę, żeby nie trzasnąć drzwiami. Mustang niczemu nie winien i wyżywanie się na nim niczego mi nie da. Co najwyżej dostanę po kieszeni za obluzowanie mechanizmu podnoszącego szybę.
- Jeżeli na tym samochodzie będzie jedna ryska, to do końca życia mi się nie wypłacisz - powiedziałam do chuderlawego mężczyzny w budce, rzucając na bilownicę parę dolarów za postój.
Idąc ulicami pełnymi orientalnych zapachów i ludzi o skośnych oczach, wyklinałam pod nosem po islandzku na wczorajszy dzień. I na Freyję.
- Zdrajca, podły zdrajca, żmija na własnej piersi wychowana, sabotażysta jeden!
Poczułam w kieszeni wibracje telefonu. Zerknęłam, kto pofatygował się, żeby do mnie zadzwonić i uśmiechnęłam się najgorszym uśmiechem z mojego repertuaru. Przez chwilę, prawie było mi jej żal.
Prawie.
- H...
- UDUSZĘ CIĘ, ROZUMIESZ? GOŁYMI RĘKAMI. ZASTRZELĘ, PRZYSIĘGAM, ZASTRZELĘ BEZ ZMRUŻENIA OKA. POWIESZĘ CIĘ NA POTRÓJNYM WĘŹLE, A TWOJE CIAŁO ZRZUCĘ Z FIORDU. JESTEŚ-JUŻ-MARTWA!
Czułam na sobie spojrzenia przechodzących obok ludzi. Nie dziwiłam im się. Gdybym minęła się z krzyczącą w bliżej nieznanym mi języku dziewczyną, też bym się odwróciła.
- Co zrobiłam?
To nie był ten rodzaj co zrobiłam, którym ma stanowić zaczepkę do dalszej kłótni. Ani też co zrobiłam w swojej obronie. To był ten rodzaj pytania, które zadaje się, kiedy już wiesz, że coś poszło nie tak i żałujesz tego, ale nie wiesz jeszcze, co.
- Przez twój niesamowicie szalenie trafiony pomysł, zostałam wrobiona w bal semestralny.
- No to chyba dobrze, nie? Zastanawiałam się wczoraj, z kim pójdziesz...
- Ty czekaj, czeeekaj! Skąd ty niby o tym wiesz?
- Jak to - skąd? Tak z trzy dni temu do twoich rodziców przyszedł list z zaproszeniem od Branagha na jakieś wernisaże czy coś. O balu też coś było...
- Trzy dni temu?! Dlaczego ja nic nie wiem?!
- Noo... Myślałam, że w Akademii ci powiedzieli. Albo coś.
- Otóż nie, jak widzisz.
- Oj, trudno. Pociesz się tym, że będziesz naszą dziką kartą na ten wieczór. Jak ty nie pójdziesz, to my też nie wejdziemy.
Taaa... Plakat głosił, że można zaprosić najbliższych przyjaciół. Należało tylko do określonego dnia poinformować o tym dyrekcję uczelni, by zostały wystosowane oficjalnie zaproszenia. Freyja najwyraźniej też o tym wiedziała i, z góry zakładając moją decyzję, tylko czekała na listonosza.
- Jak tak dalej pójdzie, to nawet na wernisaże nie pojedziesz.
- Mów sobie, mów. Ja tam swoje wiem.
- A idź ty. I tak cię oskóruję - stwierdziłam, rozłączając się.
I pomyśleć, że jeszcze niedawno krzywiłam się na bluzgi Nory. Jestem paskudną hipokrytką.
Kiedy stanęłam przed szklanymi drzwiami knajpki, odpłynęła ze mnie cała pewność siebie. Wewnątrz widać było cukierkowo różowe ściany, równie słodkie dekoracje, a do tego misternie umalowaną Azjatkę w fartuszku, która machała do mnie, zapraszając, bym weszła. Zawahałam się przez chwilę, ale przekroczyłam próg.
- Konnichiwa! - pisnęła na cały lokal kelnerka, energicznie potrząsając błękitnymi włosami, zanim zdążyłam zamknąć za sobą drzwi.
- Nihongo yoku hanasemasen - wydukałam, uśmiechając się przepraszająco.
Był to jedyny zwrot z tego języka, jaki znałam i oznaczał tyle co: nie mówię dobrze po japońsku. A przynajmniej, w moim zamierzeniu, miał oznaczać. Biorąc pod uwagę, że każdemu słowu należało nadać odpowiednią intonację, a każdej sylabie odpowiednią długość, to równie dobrze mogłam powiedzieć: zagryzam beton jabłkami.
- Nic nie szkodzi! - podsumowała niezrażona. - Patrz, tam jest wolne miejsce! Usiądź sobie, przyniosę ci kartę! - prawie pobiegła w stronę baru.
To chyba było jedno z tych miejsc, gdzie każdy gość otrzymywał kelnera na wyłączność, bo miejsce dziewczynki w fartuszku natychmiast zajął szeroko uśmiechnięty, tleniony na platynowy blond chłopak. Pomijam już fakt, że podczas, gdy ja przeglądałam menu, moja Azjatka cały czas wlepiała we mnie jak w obrazek swoje wielkie, czarne oczy.
- Wybrałaś już coś? - spytała tym ociekającym słodyczą głosem, siadając obok mnie.
W normalnej restauracji takie zachowanie kelnera skutkowałoby jego natychmiastowym zwolnieniem, ale w tym miejscu obowiązywały zupełnie inne zasady. Przy każdym stoliku prócz gości siedział ktoś z obsługi. Niektórzy nawet grali razem w coś w rodzaju miniaturowych wersji gier video, a inni z zapałem przerzucali kolejne strony mangi. Japonka przypisana do mnie przedstawiła się jako Yumi.
- Jako że nie bardzo rozumiem, co tu jest napisane... - Naprawdę, nazwy niektórych dań mocno zbijały z tropu. - Przynieś mi dobre lody i jakieś ciastko. Wiesz, co to suflet? - kelnerka energicznie pokiwała drobną głową, zawzięcie bazgroląc coś w różowym notatniku - I kilka trufli francuskich, każda w innym smaku, OK? I zaskocz mnie czymś, nie patrz na cenę.
Kelnerka jeszcze raz pokiwała głową, uśmiechnęła się jeszcze szerzej i drobnymi kroczkami zwróciła się w stronę baru. Rzuciłam okiem na jej fioletowowłosą koleżankę, z którą się minęła. Na Misternie zdobionej tacce niosła apetycznie wyglądający napój. A że nie wzięłam nic do picia...
- Yumi! - krzyknęłam. - I jeszcze to, co niesie koleżanka - ruchem głowy wskazałam, o co mi chodzi.
- Sakura Royal Milk Tea! - zaszczebiotała zaskakująco szybko, dopisując kolejną pozycję w puchatym notesie.
- Sakura Royal Milk Tea - przytaknęłam, uśmiechając się do niej.
Słodka, japońska kelnerka była w pewien sposób ujmująca. Równie dobrze mogła być starsza ode mnie, a nie sprawiała wrażenia skrępowanej swoim strojem czy tym jak mówiła, jak się poruszała. Po całym dniu irytacji na prawie wszystkich wokół, po prostu miło było popatrzeć na taką Yumi.
Po chwili Japonka wróciła z tacą dwa razy większą od tej, którą zauważyłam wcześniej. Oczy zaświeciły mi się do rzeczy, które na niej niosła. Już z perspektywy mojego miejsca widziałam żywe kolory słodyczy. O taaak, jeżeli zajadać chandrę, to tylko w ten sposób.
- Okeeej - zaśmiałam się, kiedy łakocie wylądowały na stoliku. - A teraz powiesz mi, co takiego przyniosłaś.
- Lody są w różnych smakach, poprosiłam Michio, żeby dał ci wszystkie. - Rzeczywiście, pucharek był sporych rozmiarów. - To jest suflet kokosowo-ryżowy, trufle w różnych smakach. Nie powiem ci, bo nie będzie frajdy. I Sakura Royal Milk Tea.
Yumi uśmiechała się tak szeroko, jakbym zamawiając słodycze spełniała jej największe marzenie.
- Jesteś smutna? - zapytała w pewnym momencie.
Rozprawiłam się już z lodami i właśnie kończyłam suflet. I błagam, jeżeli jeszcze raz zapytam jakiegoś Japończyka, czy wie, co to suflet, to trzepnijcie mnie tak porządnie przez łeb. Był wyborny!
- Czemu pytasz?
- Bo dużo wzięłaś. Tylko smutni ludzie biorą tak dużo. Przepraszam.
- Za co przepraszasz?
- Bo się gniewasz, że zapytałam.
Zaśmiałam się, biorąc do ust kolejną truflę. Smakowała szampanem.
- Nie gniewam się, Yumi.
- A co się stało?
- W sumie głupia sprawa. W szkole, do której chodzę, raz na pół roku jest bal. I taki gość podstępem wrobił mnie w bycie jego partnerką. Bo trzeba iść parami.
- Ten gość jest... - Yumi wykonała rękami jakąś wariację wokół swojej głowy, co miało chyba oznaczać "dziwny".
- Nie - ponownie się uśmiechnęłam - Jest chyba w porządku. Prawie go nie znam, Daniel ma u mnie zupełnie czystą kartę. Nie mam nic do niego. Po prostu ta szkołą jest bardzo prestiżowa i chodzi tam dużo dzieci albo krewnych sławnych osób. I wokół nas zrobił się straszny szum. A ja raczej nie jestem do tego przyzwyczajona.
- A ty jesteś dzieckiem sławnej osoby?
- Nie, ja nie.
- Śmieją się z ciebie?
- Trochę. Ale to mi nie przeszkadza. Raczej nie pozostaję dłużna. Zresztą, to znajomi. Nie mają na myśli nic złego. Przeszkadza mi to, że urosła wokół tego taka otoczka niezwykłego wydarzenia. Och, ach, Laufey idzie z Danielem na bal.
- To przecież nie musisz z nim iść.
- To nie takie proste, Yumi. Widzisz, mam przyjaciółkę, która bardzo chce iść na ten bal, a jeśli ja nie pójdę, to jej nie wpuszczą. Mówię jej, że nie pójdę, ale pójdę, żeby ona mogła wejść. A gdybym nie poszła, to ten facet też zostałby bez partnerki, a trochę kończą się opcje.
- Nie lubisz tego gościa?
- Już mówiłam, że prawie go nie znam, więc nie mogę go nie lubić.
W tym momencie z okolic kuchni rozległ się dźwięk dzwoneczka, a Japonka jak oparzona pobiegła w tamtą stronę.
Nie wiem, czy Yumi w kontrakcie miała zapisane, że ma się odzywać w ten czy inny sposób, czy też jej znajomość angielskiego nie pozwalała na jakiekolwiek wyszukane zwroty. Starałam się używać tego samego języka, jakim mówiła ona, przez co nasza rozmowa nie była jakoś specjalnie bogata pod względem lingwistycznym. Mimo wszystko czułam, jak wraz z ilością słodkości, które zjadałam i wymienionych z uroczą Japonką zdań, uchodzi ze mnie towarzyszące mi przez cały dzień napięcie. Tak jakby wszechobecny cukier zastępował cały stres.
- Ta-da!
- Na litość, Yumi! Przecież ja tego wszystkiego nie zjem.
Naprawdę, Azjatka chyba za mocno wczuła się w zaskocz mnie czymś. Rzeczy, które przyniosła przerastały moje pierwotne zamówienie.
- No mów, co to? - spytałam, wskazując na różnokolorowe batoniki
- KitKaty, ale z Japonii. Tu nie ma takich smaków. Ten jest o smaku ciastka cynamonowego, to jest gruszka, a to słodkie fioletowe ziemniaki. A tego sama spróbuj - podsunęła mi pod nos zielony.
Ledwo się zmusiłam, żeby nie wypluć na talerzyk tego, co rozpętało się w moich ustach.
- Macie batoniki o smaku wasabi?!
- No! A to jest Popin Cookin, czyli takie jakby słodycze z proszku. Wymyśliłam dla ciebie sushi. A to są wagashi, takie cztery najpopularniejsze: yokan, uiro, mochi i dango.
- A to? - wskazałam na kubek z zieloną zawartością, którego delikatny zapach kusił mnie najbardziej. Zauważyłam już ten napój wcześniej, ale zamawiali go głównie siedzący w knajpce Japończycy. I dostawali go w czymś w rodzaju miseczek.
- Sakura matcha. Zielona herbata. Matcha to jest najlepszy gatunek.
Do tamtej pory nie wiedziałam, czy lubię zieloną herbatę. Teraz już wiem, że lubię. Ale tylko w KawaiiCafe.
- I nie przejmuj się tymi ludźmi, którzy o tobie gadają. Oni są niefajni - wypaliła znienacka Yumi, kiedy ja przechodziłam przyspieszony kurs jedzenia pałeczkami, usiłując dobrać się do żelkowego sushi.
- Niefajni? - zaśmiałam się. - A ja jestem fajna?
- Yhym! Ty jesteś fajna.
Kiedy później, stojąc już przy barze, poprosiłam Yumi o wystawienie rachunku, policzki Japonki zaróżowiały. Chyba dopiero teraz uświadomiła sobie, ile zamówiła na mój rachunek. Wyciągnęłam z portfela kartę zbliżeniową i machnęłam nią nad czytnikiem, wyprzedzając dziewczynę w podaniu ceny. To się nie liczyło. Ważne było to, że mogłam spokojnie z kimś porozmawiać bez obaw, że w pół godziny później będzie wiedzieć o tym cała Akademia. To, że w końcu ktoś zwyczajny traktował mnie zwyczajnie, przez pryzmat tego jaka jestem, a nie tego, co potrafię czy skąd pochodzę. To, że ta dziewczyna z drugiego końca świata dała mi namiastkę tego, co miałam w domu. Dziwne, że te proste słowa tyle dla mnie znaczyły.
Jesteś fajna...
***
- Jest tu jakiś hotel? - zatrzymałam się już chyba na czwartej z kolei stacji benzynowej.
Ta konkretna wyglądała jak miejsce akcji jakiegoś niskobudżetowego horroru. Dwa dystrybutory, migające świetlówki i lepkie od kurzu szyby.
GPS złośliwie postanowił się wyładować, a zaczynało się ściemniać. Cztery godziny temu wyjechałam z Los Angeles jakąś drogą krajową. Potem zjechałam z niej w kierunku wschodnim. Uzupełniłam paliwo na jakimś Chevronie Bóg-wie-gdzie.W zasadzie teraz też jechałam Bóg-wie-gdzie. Nie wiedziałam, gdzie jestem i gdzie dojadę. I chyba było mi z tym dobrze.
Jegomość, który siedział za ladą chyba dosyć szeroko minął się z powołaniem. Na dźwięk mojego głosu ze znudzeniem odłożył gazetę i odłożył papierosa.
- W promieniu sześćdziesięciu mil - nie.
- A jest mapa stanu?
- Jest. Ale tylko wybrzeża. A widzi tu panienka gdzieś morze?
Westchnęłam. Puste, zakurzone drogi z żółtymi pasami podobały mi się zdecydowanie bardziej niż zakorkowane arterie Los Angeles, ale mimo wszystko nie chciałam spędzać nocy na poboczu jednej z nich.
Niepocieszona wsiadłam do samochodu. Byłam już trochę zmęczona, ale to było przyjemne zmęczenie. Wzniecając kurz, jechałam pustą szosą z otwartymi szybami. Noc była wyjątkowo ciepła. Zerknęłam na zegarek. Właśnie mijała północ. Zaśmiałam się głośno, wyszydzając cały świat. Ci w Akademii mają teraz przerwę świąteczną. Powiedziałam wszystkim, że zostanę, a zniknęłam bez słowa pożegnania. Oh, jak mi niezmiernie przykro. Aż łza się w oku kręci.
Zjechałam z drogi na zajazd dla ciężarówek. Właśnie wygaszano neony, a ja poczułam się, jakbym była w Ameryce o 40 lat młodszej. Zaparkowałam z boku, koło starego Internationala. Wysiadłam, przeciągnęłam się i poklepałam mustanga po masce.
- Jak za starych, dobrych czasów, co?
Otworzyłam bagażnik i wyciągnęłam z niego stary koc w szkocką kratę. Był zniszczony, poprzecierany, miejscami brudny od smaru i pachniał garażem, ale jakoś nigdy nie miałam serca go wyrzucić. Rozłożyłam fotele tak, by zrobić sobie jak najwięcej miejsca, po czym położyłam się na tylnej kanapie i narzuciłam na siebie pled. Nie wiem, czy najpierw zamknęłam oczy czy zasnęłam.
Nie dało się nie zauważyć czterech wielkich Amerykanów, siedzących na uginających się pod ich ciężarem krzesełkach wędkarskich przy dwóch palnikach gazowych i starym jak świat radiu.
- Nareszcie. Bo już żeśmy myśleli, że się nam jajecznica spali - powiedział ten, który mnie obudził, rozkładając dla mnie stołek.
Dostałam także swój własny plastikowy talerzyk i swój własny plastikowy widelczyk.
- No, to smacznego.
Sama moje porcja składała się chyba z pięciu jajek, a w porównaniu ze śniadaniami tirowców i tak wydawała się malutka. Oprócz boczku, który wcześniej wyczułam, znalazły się tam jeszcze cebula, podsmażana szynka oraz parę skorupek. Do tego wielka pajda chleba. Bóg jeden wie, skąd oni w trasie wzięli te wszystkie rzeczy.
- E stary, maniery! - między jednym a drugim kęsem, budzik szturchnął kolegę siedzącego obok. Ten w odpowiedzi prawie zadławił się bułką. - Wade. - Wyciągnął dwa razy większą od mojej dłoń.
- Scott.
- Ryan.
- Josh.
- Laufey - uścisnęłam każdemu z nich rękę, choć w głębi duszy i tak wiedziałam, że pozostanę panienką.
- Ładny wóz - stwierdził Scott. - Tata się nie gniewa, że pożyczyłaś?
- Jest moje - wzruszyłam ramionami, wyciągając rękę po następną kromkę.
- Easy, panienko. Tak tylko pytam. Ładny... - jeszcze raz zerknął na mustanga.
- Panienka się zna, nie to, co ty - podsumował go Josh.
- Przykro mi Scott, ale twój misiaczek wygląda przy jej monstrum jak mała biedroneczka
- Kim jest misiaczek? - spytałam.
- Ten International, koło którego stanęłaś. Scott ma świra na jego punkcie.
- Aha, odezwał się ten, kto wydał pół miesięcznej pensji tylko na wosk do lakieru.
Zaśmiałam się serdecznie. Nigdy nie przypuszczałam, że kiedykolwiek będę tyle wspólnych tematów z kierowcami ciężarówek.
- Jedziecie w...
To był jeden z tych momentów, kiedy fakt,że jestem obcokrajowcem mocno dawał mi w kość. Zapomniałam słówka. No, myśl, Laufey. Jak nazywa się kilka ciężarówek jadących jedna za drugą w jedno miejsce? No, bílalest...
- ...w konwoju? - dokończyłam po chwili przerwy.
- Yhym. - odpowiedział Wade, zupełnie nie zwracając uwagi na moją pauzę. - Do Tennessee, do Elizabethtown.
- Pół Stanów - powiedziałam, kiwając głową.
- No. Ale zleci. Jak się sprężyć, to może zdążymy do dzieciaków na święta.
- Zresztą, Kalifornia już się prawie nie liczy - dorzucił Ryan.
Musiałam zrobić ciekawą minę, skoro pospieszył z wyjaśnieniem.
- Jesteśmy dwie godziny drogi od granicy z Nevadą.
- O... - powiedziałam tylko wesoło. Mówiąc szczerze, nie myślałam, że wczoraj nawinęłam na koła aż tyle mil. - Głupie pytanie, ma któryś mapę stanów na zbyciu? Bo ten kretyn na stacji nawet tego nie umiał mi sprzedać.
- Ja mam - stwierdził Scott, podnosząc się ze stołka i poszedł w stronę swojej maszyny.
- A co, panienka się zgubiła? - zaśmiał się Wade. - A gdzie panienka chce dojechać, bo jak coś, to my chętnie odeskortujemy.
- Klęknął mi GPS. Ale w zasadzie, to nie wiem, gdzie chcę się dostać. Jadę przed siebie i jest mi z tym dobrze. Jak mi się znudzi, to zawrócę. Tylko na przyszłość wolałabym wiedzieć, przynajmniej orientacyjnie, gdzie jestem.
- Dzika droga, co?
- Trochę.
W tym czasie Scott zdążył już wrócić z mapą i kawałkiem jakiegoś materiału. Dopiero po dokładniejszym przyjrzeniu się zauważyłam, że była to koszula w kratę.
- Masz, bo zmarzniesz. Moja ostatnia... pasażerka ją zostawiła. Mnie tylko zawadza, a na ciebie będzie dobra. Jakby nie patrzeć, dopiero coś koło szóstej.
Szóstej?! Niemożliwe. Będąc w Akademii nawet nie pomyślałabym, żeby wstawać o tej godzinie, a teraz nie czułam nawet krzty zmęczenia. Ale rzeczywiście, nagle zrobiło mi się zimno. Koszula była o rozmiar za duża, pachniała dymem, ale flanelowy materiał szybko zatrzymywał ciepło przy ciele.
- Ej stary, jak już przyniosłeś tego trupa, to chociaż go podgłoś. Lubię ten kawałek.
Josh nogą ruszył pokrętło odpowiadające za głośność. Miałam pewność, że wszyscy, którzy jeszcze spali w szoferkach, w tamtym momencie klęli na czym świat stoi. Jakaś ciężarówka wyjeżdżając, przy wymijaniu nas włączyła klakson. Ja postanowiłam, że jak na razie nie wracam z powrotem do Akademii. Nic mnie tam nie ciągnęło. Wręcz przeciwnie, dobrze było mi tutaj. Jak powiedział Wade, czekała mnie dzika droga.
Wiecie, jak to jest, kiedy niestabilna emocjonalnie Norweżka przeżywa dodatkowo coś w rodzaju załamania nerwowego? Ja wiem. Nie polecam.
Miałam zamiar pofatygować się na jakieś zajęcia, gdy jeszcze na parterze budynku mieszkalnego usłyszałam donośne trzaśnięcie drzwiami. Dałabym głowę, że szklane odrzwia wejściowe aż zawibrowały. Ba! Nawet portierka zerknęła na sufit, zapewne upewniając się, czy przypadkiem nie poleci tynk. Wymieniwszy z nią porozumiewawcze spojrzenia, zawróciłam na klatkę.
Na Norę nadziałam się na schodach. Jeszcze się nie odezwała, a już wiedziałam że było źle. Bardzo źle. Podniesione ramiona, lekko zaczerwieniona twarz. Nawet jej włosy, wyjątkowo, sterczały każdy w inną stronę. Fakt, dziś, przed jej zajęciami z Whitem, nieco pograłyśmy jej z Demri na nerwach, ale nie mogło to rozdrażnić Norweżki do tego stopnie. Poza tym, to było dobre dwie godziny temu. Norze wiele można było zarzucić, ale aż tak opóźnionego refleksu - nie. Zaryzykowałam dźgania rannego lwa kijem i spróbowałam dopytać się, o co chodzi.
- Posprzeczałam się z Amandą.
Oho, wyrażanie się o kimś pełnym imieniem. Czyli poszło o Amy. Zresztą, chwilę potem policzki Ylvisakerówny znowu nabrały barwy dojrzałych malin. W tym czasie znalazłyśmy się już z powrotem koło portierni. Skinęłam kobiecie głową i najdyskretniej jak umiałam, wskazałam jej gestem, żeby raczej się nie wychylała. I słusznie, bo Norweżka nagle obróciła się twarzą w moją stronę i wygłosiła, naszpikowany przecinkami i epitetami dotyczącymi Amy, monolog. Zdołałam zrozumieć z niego mniej więcej tyle, że panna Fiennes się rozchorowała (Taaa, nie pokazywała się od jakiegoś czasu. To by się zgadzało.) i że, po raz kolejny poszło o ten po stokroć przeklęty bal. Prócz tego wyłapałam jeszcze, że Nora nazwała swoją współlokatorkę córką Ralpha Fiennesa. Nie uważałam jednak za stosowne w tamtej zwracać uwagę na fakt, że Ralph Fiennes... nie ma przecież dzieci. Swoje spostrzeżenie postanowiłam zachować dla siebie.
***
Amy spała, kiedy weszłam do jej pokoju. Po jej bladej cerze widać było, ze nie jest w najlepszej formie. Ale któż jest w formie podczas grypy w gorący dzień? Uchyliłam nieco okno, żeby przegnać z pokoju zapach choroby. Aż dziw, że Nora wcześniej o tym nie pomyślała.
Wyjęłam z kieszeni karteczkę, którą skreśliłam chwilę wcześniej i wraz z czerwonym jabłkiem postawiłam na stoliku nocnym. Prawie w drzwiach wróciłam się jeszcze na moment, by pochwycić pierwszy lepszy długopis i dopisać : Kapitanie.
***
Na mojego Rogersa z Wielkiej Brytanii natknęłam się ponownie na parterze. Biorąc pod uwagę ilość rzeczy, które w ciągu mojego całego pobytu w Akademii zobaczyła czy też usłyszałam właśnie tutaj - zdecydowanie powinnam unikać tego miejsca.
Spróbowałam zagadnąć ją o to, co zaszło pomiędzy nią a Norą. Nie wiem, kiedy ostatni raz w ciągu siedmiu dni tyle razy wcielałam się w rolę tej dobrej. W stosunku do Amy miało to jednak szczególny wyraz. Byłam jej to winna. Za Sztokholm.
Kiedy siedziałyśmy przy restauracyjnym stoliku o raz kolejny zdziwiło mnie, że pod otoczką buntowniczego wyglądu kryła się tak wrażliwa osoba.
- A właśnie. Gratuluję pary na bal.
Uśmiechnęłam się nieco, ale wewnątrz się gotowałam. Wiedziałam, że incydentem na plaży totalnie się wkopałam, że żeby od razu wiedzieli o tym wszyscy?! Nawet idąc korytarzem zdarzało mi się usłyszeć żarliwe dyskusje na ten temat. Na litość, ludzie. Obgadujcie sobie kogoś sławnego. Waitsa, na przykład.
- Chyba poszukam Nory. Oczywiście, jeśli się nie obrazisz.
- Oczywiście, że nie. Im wcześniej to załatwisz, tym lepiej. Teraz leć, ja dam radę.
Nie chciałam tego przyznać, ale to, że Aby zebrała się sama, było dla mnie zbawieniem. Inaczej musiałabym sama wymyślić jakąś dobrą wymówkę. Tymczasem, gdy tylko odprowadziłam Amy poza zasięg wzroku, gwałtownie zerwałam się od stolika. Stojący na blacie kubek od shake'a zakołysał się, ale nie zawracałam sobie głowy nawet jego wyrzuceniem. Zirytowana do granic możliwości, szybkim krokiem wyszłam na akademicki parking.

- He...
- Don't. Even. Touch. Me. - syknęłam przez zęby, mijając go.
- Do zobaczenia na...
- Æ, haltu kjafti - mruknęłam do siebie, zatrzaskując drzwi samochodu i wsuwając kluczyk w stacyjkę..
Wzięłam szeroki zakręt i z piskiem zostawiłam Akademię za sobą.
***
Pierwszy raz odkąd przyleciałam do Los Angeles jechałam bez GPSa, na pamięć. I szczerze mówiąc miałam gdzieś, gdzie dojadę. Byle dalej od hordy młodych celebrytów i aury gwiazdorskiego światka. Usiłowałam się na chwilę uspokoić, usiłując przypomnieć sobie drogę do osady Marina del Rey. Dwieście prosto, pierwsza w lewo. Wbrew pozorom nie ciągnęło mnie do małej knajpki Ingvara, którą pokazała mi Nora. Kiedy tam jechałyśmy, przecięłyśmy całkiem sporą japońską dzielnicę. Jak ona się nazywała? Chyba samo Del Rey, bez "Marina". Trzysta, zakręt w prawo, trzecia w prawo. Ktoś mi kiedyś powiedział, że w tych stukniętych restauracjach inspirowanych anime dają wprost proporcjonalnie dobre jedzenie do tego, jak bardzo są szurnięte. Kto to był... A, Delacroix, bo kto inny z mojego grona znajomych mógł interesować się wszystkim, co pozostawało za granicą. Cóż, dziś był dobry dzień, żeby to sprawdzić. A w razie gdyby Árgeir jednak się mylił - był równie dobry dzień na wykłócanie się o poziom swojego posiłku.
Po zapachach wywnioskowałam, że znalazłam się już w gastronomicznej części Del Rey. Zjechałam więc na parking, kiedy tylko zauważyłam pierwszą tabliczkę. Wysiadając, w ostatniej chwili powstrzymałam rękę, żeby nie trzasnąć drzwiami. Mustang niczemu nie winien i wyżywanie się na nim niczego mi nie da. Co najwyżej dostanę po kieszeni za obluzowanie mechanizmu podnoszącego szybę.
- Jeżeli na tym samochodzie będzie jedna ryska, to do końca życia mi się nie wypłacisz - powiedziałam do chuderlawego mężczyzny w budce, rzucając na bilownicę parę dolarów za postój.
Idąc ulicami pełnymi orientalnych zapachów i ludzi o skośnych oczach, wyklinałam pod nosem po islandzku na wczorajszy dzień. I na Freyję.
- Zdrajca, podły zdrajca, żmija na własnej piersi wychowana, sabotażysta jeden!
Poczułam w kieszeni wibracje telefonu. Zerknęłam, kto pofatygował się, żeby do mnie zadzwonić i uśmiechnęłam się najgorszym uśmiechem z mojego repertuaru. Przez chwilę, prawie było mi jej żal.
Prawie.
- H...
- UDUSZĘ CIĘ, ROZUMIESZ? GOŁYMI RĘKAMI. ZASTRZELĘ, PRZYSIĘGAM, ZASTRZELĘ BEZ ZMRUŻENIA OKA. POWIESZĘ CIĘ NA POTRÓJNYM WĘŹLE, A TWOJE CIAŁO ZRZUCĘ Z FIORDU. JESTEŚ-JUŻ-MARTWA!
Czułam na sobie spojrzenia przechodzących obok ludzi. Nie dziwiłam im się. Gdybym minęła się z krzyczącą w bliżej nieznanym mi języku dziewczyną, też bym się odwróciła.
- Co zrobiłam?
To nie był ten rodzaj co zrobiłam, którym ma stanowić zaczepkę do dalszej kłótni. Ani też co zrobiłam w swojej obronie. To był ten rodzaj pytania, które zadaje się, kiedy już wiesz, że coś poszło nie tak i żałujesz tego, ale nie wiesz jeszcze, co.
- Przez twój niesamowicie szalenie trafiony pomysł, zostałam wrobiona w bal semestralny.
- No to chyba dobrze, nie? Zastanawiałam się wczoraj, z kim pójdziesz...
- Ty czekaj, czeeekaj! Skąd ty niby o tym wiesz?
- Jak to - skąd? Tak z trzy dni temu do twoich rodziców przyszedł list z zaproszeniem od Branagha na jakieś wernisaże czy coś. O balu też coś było...
- Trzy dni temu?! Dlaczego ja nic nie wiem?!
- Noo... Myślałam, że w Akademii ci powiedzieli. Albo coś.
- Otóż nie, jak widzisz.
- Oj, trudno. Pociesz się tym, że będziesz naszą dziką kartą na ten wieczór. Jak ty nie pójdziesz, to my też nie wejdziemy.
Taaa... Plakat głosił, że można zaprosić najbliższych przyjaciół. Należało tylko do określonego dnia poinformować o tym dyrekcję uczelni, by zostały wystosowane oficjalnie zaproszenia. Freyja najwyraźniej też o tym wiedziała i, z góry zakładając moją decyzję, tylko czekała na listonosza.
- Jak tak dalej pójdzie, to nawet na wernisaże nie pojedziesz.
- Mów sobie, mów. Ja tam swoje wiem.
- A idź ty. I tak cię oskóruję - stwierdziłam, rozłączając się.
I pomyśleć, że jeszcze niedawno krzywiłam się na bluzgi Nory. Jestem paskudną hipokrytką.
Kiedy stanęłam przed szklanymi drzwiami knajpki, odpłynęła ze mnie cała pewność siebie. Wewnątrz widać było cukierkowo różowe ściany, równie słodkie dekoracje, a do tego misternie umalowaną Azjatkę w fartuszku, która machała do mnie, zapraszając, bym weszła. Zawahałam się przez chwilę, ale przekroczyłam próg.
- Konnichiwa! - pisnęła na cały lokal kelnerka, energicznie potrząsając błękitnymi włosami, zanim zdążyłam zamknąć za sobą drzwi.
- Nihongo yoku hanasemasen - wydukałam, uśmiechając się przepraszająco.
Był to jedyny zwrot z tego języka, jaki znałam i oznaczał tyle co: nie mówię dobrze po japońsku. A przynajmniej, w moim zamierzeniu, miał oznaczać. Biorąc pod uwagę, że każdemu słowu należało nadać odpowiednią intonację, a każdej sylabie odpowiednią długość, to równie dobrze mogłam powiedzieć: zagryzam beton jabłkami.
- Nic nie szkodzi! - podsumowała niezrażona. - Patrz, tam jest wolne miejsce! Usiądź sobie, przyniosę ci kartę! - prawie pobiegła w stronę baru.
To chyba było jedno z tych miejsc, gdzie każdy gość otrzymywał kelnera na wyłączność, bo miejsce dziewczynki w fartuszku natychmiast zajął szeroko uśmiechnięty, tleniony na platynowy blond chłopak. Pomijam już fakt, że podczas, gdy ja przeglądałam menu, moja Azjatka cały czas wlepiała we mnie jak w obrazek swoje wielkie, czarne oczy.
- Wybrałaś już coś? - spytała tym ociekającym słodyczą głosem, siadając obok mnie.
W normalnej restauracji takie zachowanie kelnera skutkowałoby jego natychmiastowym zwolnieniem, ale w tym miejscu obowiązywały zupełnie inne zasady. Przy każdym stoliku prócz gości siedział ktoś z obsługi. Niektórzy nawet grali razem w coś w rodzaju miniaturowych wersji gier video, a inni z zapałem przerzucali kolejne strony mangi. Japonka przypisana do mnie przedstawiła się jako Yumi.
- Jako że nie bardzo rozumiem, co tu jest napisane... - Naprawdę, nazwy niektórych dań mocno zbijały z tropu. - Przynieś mi dobre lody i jakieś ciastko. Wiesz, co to suflet? - kelnerka energicznie pokiwała drobną głową, zawzięcie bazgroląc coś w różowym notatniku - I kilka trufli francuskich, każda w innym smaku, OK? I zaskocz mnie czymś, nie patrz na cenę.
Kelnerka jeszcze raz pokiwała głową, uśmiechnęła się jeszcze szerzej i drobnymi kroczkami zwróciła się w stronę baru. Rzuciłam okiem na jej fioletowowłosą koleżankę, z którą się minęła. Na Misternie zdobionej tacce niosła apetycznie wyglądający napój. A że nie wzięłam nic do picia...
- Yumi! - krzyknęłam. - I jeszcze to, co niesie koleżanka - ruchem głowy wskazałam, o co mi chodzi.
- Sakura Royal Milk Tea! - zaszczebiotała zaskakująco szybko, dopisując kolejną pozycję w puchatym notesie.
- Sakura Royal Milk Tea - przytaknęłam, uśmiechając się do niej.
Słodka, japońska kelnerka była w pewien sposób ujmująca. Równie dobrze mogła być starsza ode mnie, a nie sprawiała wrażenia skrępowanej swoim strojem czy tym jak mówiła, jak się poruszała. Po całym dniu irytacji na prawie wszystkich wokół, po prostu miło było popatrzeć na taką Yumi.
Po chwili Japonka wróciła z tacą dwa razy większą od tej, którą zauważyłam wcześniej. Oczy zaświeciły mi się do rzeczy, które na niej niosła. Już z perspektywy mojego miejsca widziałam żywe kolory słodyczy. O taaak, jeżeli zajadać chandrę, to tylko w ten sposób.
- Okeeej - zaśmiałam się, kiedy łakocie wylądowały na stoliku. - A teraz powiesz mi, co takiego przyniosłaś.
- Lody są w różnych smakach, poprosiłam Michio, żeby dał ci wszystkie. - Rzeczywiście, pucharek był sporych rozmiarów. - To jest suflet kokosowo-ryżowy, trufle w różnych smakach. Nie powiem ci, bo nie będzie frajdy. I Sakura Royal Milk Tea.
Yumi uśmiechała się tak szeroko, jakbym zamawiając słodycze spełniała jej największe marzenie.
- Jesteś smutna? - zapytała w pewnym momencie.
Rozprawiłam się już z lodami i właśnie kończyłam suflet. I błagam, jeżeli jeszcze raz zapytam jakiegoś Japończyka, czy wie, co to suflet, to trzepnijcie mnie tak porządnie przez łeb. Był wyborny!
- Czemu pytasz?
- Bo dużo wzięłaś. Tylko smutni ludzie biorą tak dużo. Przepraszam.
- Za co przepraszasz?
- Bo się gniewasz, że zapytałam.
Zaśmiałam się, biorąc do ust kolejną truflę. Smakowała szampanem.
- Nie gniewam się, Yumi.
- A co się stało?
- W sumie głupia sprawa. W szkole, do której chodzę, raz na pół roku jest bal. I taki gość podstępem wrobił mnie w bycie jego partnerką. Bo trzeba iść parami.
- Ten gość jest... - Yumi wykonała rękami jakąś wariację wokół swojej głowy, co miało chyba oznaczać "dziwny".
- Nie - ponownie się uśmiechnęłam - Jest chyba w porządku. Prawie go nie znam, Daniel ma u mnie zupełnie czystą kartę. Nie mam nic do niego. Po prostu ta szkołą jest bardzo prestiżowa i chodzi tam dużo dzieci albo krewnych sławnych osób. I wokół nas zrobił się straszny szum. A ja raczej nie jestem do tego przyzwyczajona.
- A ty jesteś dzieckiem sławnej osoby?
- Nie, ja nie.
- Śmieją się z ciebie?
- Trochę. Ale to mi nie przeszkadza. Raczej nie pozostaję dłużna. Zresztą, to znajomi. Nie mają na myśli nic złego. Przeszkadza mi to, że urosła wokół tego taka otoczka niezwykłego wydarzenia. Och, ach, Laufey idzie z Danielem na bal.
- To przecież nie musisz z nim iść.
- To nie takie proste, Yumi. Widzisz, mam przyjaciółkę, która bardzo chce iść na ten bal, a jeśli ja nie pójdę, to jej nie wpuszczą. Mówię jej, że nie pójdę, ale pójdę, żeby ona mogła wejść. A gdybym nie poszła, to ten facet też zostałby bez partnerki, a trochę kończą się opcje.
- Nie lubisz tego gościa?
- Już mówiłam, że prawie go nie znam, więc nie mogę go nie lubić.
W tym momencie z okolic kuchni rozległ się dźwięk dzwoneczka, a Japonka jak oparzona pobiegła w tamtą stronę.
Nie wiem, czy Yumi w kontrakcie miała zapisane, że ma się odzywać w ten czy inny sposób, czy też jej znajomość angielskiego nie pozwalała na jakiekolwiek wyszukane zwroty. Starałam się używać tego samego języka, jakim mówiła ona, przez co nasza rozmowa nie była jakoś specjalnie bogata pod względem lingwistycznym. Mimo wszystko czułam, jak wraz z ilością słodkości, które zjadałam i wymienionych z uroczą Japonką zdań, uchodzi ze mnie towarzyszące mi przez cały dzień napięcie. Tak jakby wszechobecny cukier zastępował cały stres.
- Ta-da!
- Na litość, Yumi! Przecież ja tego wszystkiego nie zjem.
Naprawdę, Azjatka chyba za mocno wczuła się w zaskocz mnie czymś. Rzeczy, które przyniosła przerastały moje pierwotne zamówienie.
- No mów, co to? - spytałam, wskazując na różnokolorowe batoniki
- KitKaty, ale z Japonii. Tu nie ma takich smaków. Ten jest o smaku ciastka cynamonowego, to jest gruszka, a to słodkie fioletowe ziemniaki. A tego sama spróbuj - podsunęła mi pod nos zielony.
Ledwo się zmusiłam, żeby nie wypluć na talerzyk tego, co rozpętało się w moich ustach.
- Macie batoniki o smaku wasabi?!
- No! A to jest Popin Cookin, czyli takie jakby słodycze z proszku. Wymyśliłam dla ciebie sushi. A to są wagashi, takie cztery najpopularniejsze: yokan, uiro, mochi i dango.
- A to? - wskazałam na kubek z zieloną zawartością, którego delikatny zapach kusił mnie najbardziej. Zauważyłam już ten napój wcześniej, ale zamawiali go głównie siedzący w knajpce Japończycy. I dostawali go w czymś w rodzaju miseczek.
- Sakura matcha. Zielona herbata. Matcha to jest najlepszy gatunek.
Do tamtej pory nie wiedziałam, czy lubię zieloną herbatę. Teraz już wiem, że lubię. Ale tylko w KawaiiCafe.
- I nie przejmuj się tymi ludźmi, którzy o tobie gadają. Oni są niefajni - wypaliła znienacka Yumi, kiedy ja przechodziłam przyspieszony kurs jedzenia pałeczkami, usiłując dobrać się do żelkowego sushi.
- Niefajni? - zaśmiałam się. - A ja jestem fajna?
- Yhym! Ty jesteś fajna.
Kiedy później, stojąc już przy barze, poprosiłam Yumi o wystawienie rachunku, policzki Japonki zaróżowiały. Chyba dopiero teraz uświadomiła sobie, ile zamówiła na mój rachunek. Wyciągnęłam z portfela kartę zbliżeniową i machnęłam nią nad czytnikiem, wyprzedzając dziewczynę w podaniu ceny. To się nie liczyło. Ważne było to, że mogłam spokojnie z kimś porozmawiać bez obaw, że w pół godziny później będzie wiedzieć o tym cała Akademia. To, że w końcu ktoś zwyczajny traktował mnie zwyczajnie, przez pryzmat tego jaka jestem, a nie tego, co potrafię czy skąd pochodzę. To, że ta dziewczyna z drugiego końca świata dała mi namiastkę tego, co miałam w domu. Dziwne, że te proste słowa tyle dla mnie znaczyły.
Jesteś fajna...
***
Ta konkretna wyglądała jak miejsce akcji jakiegoś niskobudżetowego horroru. Dwa dystrybutory, migające świetlówki i lepkie od kurzu szyby.
GPS złośliwie postanowił się wyładować, a zaczynało się ściemniać. Cztery godziny temu wyjechałam z Los Angeles jakąś drogą krajową. Potem zjechałam z niej w kierunku wschodnim. Uzupełniłam paliwo na jakimś Chevronie Bóg-wie-gdzie.W zasadzie teraz też jechałam Bóg-wie-gdzie. Nie wiedziałam, gdzie jestem i gdzie dojadę. I chyba było mi z tym dobrze.
Jegomość, który siedział za ladą chyba dosyć szeroko minął się z powołaniem. Na dźwięk mojego głosu ze znudzeniem odłożył gazetę i odłożył papierosa.
- W promieniu sześćdziesięciu mil - nie.
- A jest mapa stanu?
- Jest. Ale tylko wybrzeża. A widzi tu panienka gdzieś morze?
Westchnęłam. Puste, zakurzone drogi z żółtymi pasami podobały mi się zdecydowanie bardziej niż zakorkowane arterie Los Angeles, ale mimo wszystko nie chciałam spędzać nocy na poboczu jednej z nich.
Niepocieszona wsiadłam do samochodu. Byłam już trochę zmęczona, ale to było przyjemne zmęczenie. Wzniecając kurz, jechałam pustą szosą z otwartymi szybami. Noc była wyjątkowo ciepła. Zerknęłam na zegarek. Właśnie mijała północ. Zaśmiałam się głośno, wyszydzając cały świat. Ci w Akademii mają teraz przerwę świąteczną. Powiedziałam wszystkim, że zostanę, a zniknęłam bez słowa pożegnania. Oh, jak mi niezmiernie przykro. Aż łza się w oku kręci.
Zjechałam z drogi na zajazd dla ciężarówek. Właśnie wygaszano neony, a ja poczułam się, jakbym była w Ameryce o 40 lat młodszej. Zaparkowałam z boku, koło starego Internationala. Wysiadłam, przeciągnęłam się i poklepałam mustanga po masce.
- Jak za starych, dobrych czasów, co?
Otworzyłam bagażnik i wyciągnęłam z niego stary koc w szkocką kratę. Był zniszczony, poprzecierany, miejscami brudny od smaru i pachniał garażem, ale jakoś nigdy nie miałam serca go wyrzucić. Rozłożyłam fotele tak, by zrobić sobie jak najwięcej miejsca, po czym położyłam się na tylnej kanapie i narzuciłam na siebie pled. Nie wiem, czy najpierw zamknęłam oczy czy zasnęłam.
Obudziło mnie stukanie w szybę. Otworzyłam oczy i zobaczyłam nad sobą wielkiego, zarośniętego faceta trzymającego patelnię. Wzdrygnęłam się gwałtownie. Uwierzcie mi, gdybyście nie wiedzieli, gdzie jesteście i po przebudzeniu zobaczylibyście taki widok - zrobilibyście to samo.
- Eee... Panienka się łapie na jajecznicę?
Faktycznie, dopiero wtedy poczułam delikatny zapach smażonych jajek i boczku. Zważywszy na fakt, że mój ostatni posiłek to była rozpusta w azjatyckiej kawiarence, porządne śniadanie przedstawiało sobą nader obiecujące widoki. Zrzuciłam więc z siebie koc i otworzyłam drzwi.
- No, bo już żem myślał, żem panienkę na śmierć nastrachał.
- Nie, aż tak źle chyba nie będzie - zaśmiałam się, usiłując palcami doprowadzić włosy do porządku.
- To panienka się pójdzie odświeżyć, jak tam panienka chce i przyjdzie do nas - to mówiąc, jeszcze raz zamachał mi patelnią przed samym nosem.Nie dało się nie zauważyć czterech wielkich Amerykanów, siedzących na uginających się pod ich ciężarem krzesełkach wędkarskich przy dwóch palnikach gazowych i starym jak świat radiu.
- Nareszcie. Bo już żeśmy myśleli, że się nam jajecznica spali - powiedział ten, który mnie obudził, rozkładając dla mnie stołek.
Dostałam także swój własny plastikowy talerzyk i swój własny plastikowy widelczyk.
- No, to smacznego.
Sama moje porcja składała się chyba z pięciu jajek, a w porównaniu ze śniadaniami tirowców i tak wydawała się malutka. Oprócz boczku, który wcześniej wyczułam, znalazły się tam jeszcze cebula, podsmażana szynka oraz parę skorupek. Do tego wielka pajda chleba. Bóg jeden wie, skąd oni w trasie wzięli te wszystkie rzeczy.
- E stary, maniery! - między jednym a drugim kęsem, budzik szturchnął kolegę siedzącego obok. Ten w odpowiedzi prawie zadławił się bułką. - Wade. - Wyciągnął dwa razy większą od mojej dłoń.
- Scott.
- Ryan.
- Josh.
- Laufey - uścisnęłam każdemu z nich rękę, choć w głębi duszy i tak wiedziałam, że pozostanę panienką.
- Ładny wóz - stwierdził Scott. - Tata się nie gniewa, że pożyczyłaś?
- Jest moje - wzruszyłam ramionami, wyciągając rękę po następną kromkę.
- Easy, panienko. Tak tylko pytam. Ładny... - jeszcze raz zerknął na mustanga.
- Panienka się zna, nie to, co ty - podsumował go Josh.
- Przykro mi Scott, ale twój misiaczek wygląda przy jej monstrum jak mała biedroneczka
- Kim jest misiaczek? - spytałam.
- Ten International, koło którego stanęłaś. Scott ma świra na jego punkcie.
- Aha, odezwał się ten, kto wydał pół miesięcznej pensji tylko na wosk do lakieru.
Zaśmiałam się serdecznie. Nigdy nie przypuszczałam, że kiedykolwiek będę tyle wspólnych tematów z kierowcami ciężarówek.
- Jedziecie w...
To był jeden z tych momentów, kiedy fakt,że jestem obcokrajowcem mocno dawał mi w kość. Zapomniałam słówka. No, myśl, Laufey. Jak nazywa się kilka ciężarówek jadących jedna za drugą w jedno miejsce? No, bílalest...
- ...w konwoju? - dokończyłam po chwili przerwy.
- Yhym. - odpowiedział Wade, zupełnie nie zwracając uwagi na moją pauzę. - Do Tennessee, do Elizabethtown.
- Pół Stanów - powiedziałam, kiwając głową.
- No. Ale zleci. Jak się sprężyć, to może zdążymy do dzieciaków na święta.
- Zresztą, Kalifornia już się prawie nie liczy - dorzucił Ryan.
Musiałam zrobić ciekawą minę, skoro pospieszył z wyjaśnieniem.
- Jesteśmy dwie godziny drogi od granicy z Nevadą.
- O... - powiedziałam tylko wesoło. Mówiąc szczerze, nie myślałam, że wczoraj nawinęłam na koła aż tyle mil. - Głupie pytanie, ma któryś mapę stanów na zbyciu? Bo ten kretyn na stacji nawet tego nie umiał mi sprzedać.
- Ja mam - stwierdził Scott, podnosząc się ze stołka i poszedł w stronę swojej maszyny.
- A co, panienka się zgubiła? - zaśmiał się Wade. - A gdzie panienka chce dojechać, bo jak coś, to my chętnie odeskortujemy.
- Klęknął mi GPS. Ale w zasadzie, to nie wiem, gdzie chcę się dostać. Jadę przed siebie i jest mi z tym dobrze. Jak mi się znudzi, to zawrócę. Tylko na przyszłość wolałabym wiedzieć, przynajmniej orientacyjnie, gdzie jestem.
- Dzika droga, co?
- Trochę.
W tym czasie Scott zdążył już wrócić z mapą i kawałkiem jakiegoś materiału. Dopiero po dokładniejszym przyjrzeniu się zauważyłam, że była to koszula w kratę.
- Masz, bo zmarzniesz. Moja ostatnia... pasażerka ją zostawiła. Mnie tylko zawadza, a na ciebie będzie dobra. Jakby nie patrzeć, dopiero coś koło szóstej.
Szóstej?! Niemożliwe. Będąc w Akademii nawet nie pomyślałabym, żeby wstawać o tej godzinie, a teraz nie czułam nawet krzty zmęczenia. Ale rzeczywiście, nagle zrobiło mi się zimno. Koszula była o rozmiar za duża, pachniała dymem, ale flanelowy materiał szybko zatrzymywał ciepło przy ciele.
- Ej stary, jak już przyniosłeś tego trupa, to chociaż go podgłoś. Lubię ten kawałek.
Josh nogą ruszył pokrętło odpowiadające za głośność. Miałam pewność, że wszyscy, którzy jeszcze spali w szoferkach, w tamtym momencie klęli na czym świat stoi. Jakaś ciężarówka wyjeżdżając, przy wymijaniu nas włączyła klakson. Ja postanowiłam, że jak na razie nie wracam z powrotem do Akademii. Nic mnie tam nie ciągnęło. Wręcz przeciwnie, dobrze było mi tutaj. Jak powiedział Wade, czekała mnie dzika droga.
Country Roads, take me home
To the place I belong
West Virginia, mountain momma
Take me home, country roads
To the place I belong
West Virginia, mountain momma
Take me home, country roads
Jak jeszcze raz nazwiesz siebie grafomanką to Ci zaksrobie Twojego Mustanga i utopie w sosie z kitkaków wasabi! A tak po za tym to rozdział niesamowity. Szczególnie tak druga część mnie oczarowała. Takie klimaciki...specjalnie dla mnie. Przypomina mi to taki australijski film drogi *_* Ahhh po prostu cudowne. Wiesz, że to kocham poza tym. A jak Yumi mówiła o tym, że inni są nie fajni, aż mi się żal Nory zrobiło :p Ale cudownie ją opisałaś . Taką na maksa słodziutką.
OdpowiedzUsuńMam tylko jedno zastrzenie - bo konstruktywna krytyka musi być - Dlaczego Laufey chodzi w obcasach? Wybacz, ale to zdjęcie mi do niej zbytnio nie pasuje. Szczególnie, że gdy ma się 1.80 to obcasy zaczynają wyglądać sztycznie.
Uff, no to mi ulżyło. ;p Jako że totalnie nie mam pojęcia o Azjatyckiej kulturze i obyczajach, wyszukanie tych wszystkich nazw itd. zajęło mi mnóstwo czasu.
UsuńWiem, wiem i się kajam bo sama zwróciłam uwagę na te obcasy. Usiłowałam to zdjęcie jakoś ładnie przyciąć, żeby nie było ich widać, ale za każdym razem wyglądało to dziwnie, więc zostawiłam, jak jest. Uparłam się jak głupia na ilustrowanie tego rozdziału. :3 Podsumowując, liczyłam, że szanowna społeczność nie zauważy. Zauważyła. XD
Oczywiście Lauf, mimo że jest totalnie nieprzygotowana, w obcasach nie wyszła. Bo jakby miała w szpileczkach przejechać tyle mil? ;P
Co prawda bardziej mi chodziło z tymi klimacikami o parking tirów :p Ale japońska część chyba też nieźle ci wyszła, ale, że mnie to kompletnie nie ciągnie to ci nie powiem xD No właśnie tak się zdziwiłam. Lauf + szpilki = nie dziękuję xD
UsuńWiem, tyle zajarzyłam. Chodziło mi o sam fakt, że skomplementowałaś Yumi. Cel osiągnięty XD Fragmenty z parkingu pisało się jednak dużo szybciej ;3
OdpowiedzUsuńjestem tylko na chwilę. wszystko jest pięknie cudownie, szczególnie zakochałam się w ostatnim fragmencie, gdzie są kierowcy i tacy typowi Amerykanie xD jajecznicę dali, pogadali, pochwalili autko i koniec. ale naprawdę sympatycznie. tylko mam jedno pytanie - o co się tak wkurzyła Fey, bo nie kumam tego powodu jej wybuchu złości...
OdpowiedzUsuń